niedziela, 10 lipca 2011

Gorrrąco:/

Nienawidzę upałów. Dlaczego nie może być do 25 stopni? Nasza pogoda popada ze skrajności w skrajność. Albo leje albo jest tak duszno że po dupie spływa i nic się człowiekowi nie chce. Od rana siedzę w hacie. Jestem senny i ciągle coś piję. Upał mnie męczy. Tracimy przez niego wodę w organizmie. Kurczą się naczynia krwionośne, spada ciśnienie i  miej krwi dopływa do mózgu.
Nie słabnę ale czuję doła. Mniej ochoty do życia. Bo co to za przyjemność brać prysznic nawet trzy razy dziennie? Po każdej, nawet krótkiej wyprawie człowiek wygląda jak z dupy wyciągnięty. Pracować się nie da.
Czekam na te burze bo po nich ma być ciut chłodniej:)

sobota, 9 lipca 2011

Zaraz dobiorę ci się do skóry!

Lato i wakacje to nie tylko opalanie się. W naszym kraju przybywa zwolenników aktywnego wypoczynku. Ludziska dbający o formę wsiadają na rowery i śmigają do lasów, parków, na łąki i polany by zbliżyć się do nieskażonej miejskim syfem natury.
Niestety coraz częściej ostrzegają nas przed wielkim niebezpieczeństwem które w takich miejscach na nas czyha - kleszczami.
Sprawa wygląda o tyle dziwnie że kiedyś albo ich nie było, albo było ich znacznie mniej. Rozmawiałem na ten temat z rodzicami, babcią i innymi starszymi ode mnie osobami. Wszyscy zgodnie twierdzą że za ich młodości tych szkodników nie było. Można było biegać boso po lesie i nikt się nie obawiał kleszczy. Nikt nie miał podejrzanie wyglądających rumieni, bąbli czy wkręconych w skórę, napojonych krwią robali. Dziś specjaliści biją na alarm. Na terenach zielonych aż roi się od tego cholerstwa. Co więc jest grane? Skąd tyle tego jest i dlaczego kilkanaście lat temu trzeba ich było ze świecą szukać? Przez to wszystko boję się chodzić do lasu. Boję się jeździć po łąkach. Nie unikam tego typu wypoczynku jednak zawsze po powrocie bardzo dokładnie się oglądam (kleszcza łatwo pomylić z pieprzykiem). Wredne to stworzenia. A najgorsze jest to że włażą do miejsc zacienionych i wilgotnych, zapoconych (pachwiny, pachy, krocze okolice pod pośladkami itp). Nie dość że skurwysyna z początku nie czuć (ma znieczulającą ślinę) to jeszcze nie widać.
Kolega miał dość zabawny ale i groźny przypadek. Otóż jak co roku wypoczywał  sobie na Mazurach. Po powrocie znad stawu jego przezorna laska postanowiła sprawdzić czy nie ma kleszcza. Okazało się że miał go na... jądrze. Nie tracąc czasu pojechali do szpitala. Lekarz i młode pielęgniarki (stażystki) z trudem ukrywały chichot na widok siedzącego z gołymi jajami i rozkraczonymi nogami kolesia. Prawie rozerwało go ze wstydu. No ale kleszcza mu usunęli. Być może jego panna ocaliła mu życie. W końcu im dłużej kleszcz jest w naszej skórze tym więcej trucizny do krwi nam wstrzykuje. Mógł zachorować na bardzo groźną boreliozę lub zapalenie opon mózgowych.
Najgorzej jest z psami. Te paskudztwa uwielbiają nasze czworonogi. Psiak nam nie powie byśmy go obejrzeli. Trzeba pamiętać by to robić. Inaczej naszego pupila dość szybko pochowamy zapewniając mu przedtem ból i cierpienie.
Niepokoi mnie ta plaga. Dlaczego tych drani jest aż tak dużo? Niektórzy twierdzą że to wina wszechobecnej chemii, zanieczyszczeń i mutacji. Owady podobnie jak ludzie źle reagują na szkodliwe związki. Ich organizmy pod wpływem powyższych zmieniają się. Ich DNA z kolei ewoluuje w negatywnym tego słowa znaczeniu. Może tu tkwi haczyk. Uważa się też iż plaga tych robali jest związana z ocieplającym się klimatem.
Cóż postępu cywilizacyjnego nie unikniemy. Podobnie zmian klimatycznych. W domu również nie należy się zamykać. Można jednak próbować unikać tego kurestwa poprzez odpowiednie ubranie w lesie, na polance (długie spodnie, rękawy i czapla) i kosmetyki (coś w stylu OFF które są powszechnie dostępne, a których zapachu kleszcze nie lubią).
Nie polecam usuwać kleszcza samemu. Można to zrobić ale lepiej w tym przypadku oddać się w ręce fachowca. Jeżeli z jakiejś przyczyny nie mamy dostępu do lekarza to pamiętajmy by nigdy niczym kleszcza nie polewać i nie smarować. W przeciwnym razie odetniemy mu tlen i zacznie nam rzygać do krwi. Do jego wyciągnięcia używamy pincety. Łapiemy go nią przy samej skórze i szybko wykręcamy. Nie można wyrwać jedynie jego dupy gdyż układ gębowy zostanie nam pod skórą i będzie kłopot. Obserwujmy ciała. Jeżeli po kilku dniach od wycieczki zauważymy gdzieś jakiś swędzący rumień to natychmiast do szpitala. Dadzą nam tam najpewniej zastrzyk na boreliozę i każą zbadać krew.
Więcej znajdziecie tutaj.
A tu macie to pokazane w bardziej przemawiający sposób:

piątek, 8 lipca 2011

Śmierć lubi brąz, a słońce o tym wie

Lato, słońce, upał, wakacje, wolne. Co wyobrażają sobie ludzie po usłyszeniu tych słów? Opalanie. To chyba najbardziej popularny na świecie sposób na spędzanie wolnego czasu. Opalanie podobno nas upiększa. Sprawia że jesteśmy dla siebie i otoczenia bardziej egzotyczni, a przez to atrakcyjniejsi. Dzisiaj brak opalenizny to obciach, wstyd, dowód na to że nie stać nas na wyjazd/solarium. To także oznaka tego że ciągle siedzimy w hacie (najpewniej z powodu kompleksów, zaborczych rodziców, uległości wobec nich, choroby itp). Wiele osób nigdy w życiu nie dało by fotki na NK nie mając równej opalenizny. Zimą dbamy o nią stosując różnorakie kremy i chodząc do solarium. Latem - leżąc na słoneczku na plaży, łące, działce, balkonie. W okresie wakacyjnym nad wodą aż roi się od tłustych dup leżących plackiem po kilka godzin niczym foki po karmieniu. Nie można być latem nie opalonym. To takie upokarzające. Nie jeden pozbawiony brązu na skórze gdyby tylko mógł chodził by do pracy/szkoły kanałami by inni nie dostrzegli nóżek białych jak serek. Nie ma mowy! Wszyscy by się śmiali!
Musimy się opalać! To sprawa życia i śmierci. No właśnie. Ten zwrot to nie tylko metafora. Nadmiar promieni słonecznych prowadzi bardzo często do powstawania znamion (w najlepszym razie) i jednego a najbardziej agresywnym nowotworów na świecie - czerniaka. Jest to rak skóry który dorosłego zabija  wciągu ok. 90 dni. Nim nastąpi zgon pojawia się to wszystko to przed czym drżymy - spadek masy ciała, krwawienie ze wszystkich otworów (usta, odbyt, pęcherz, nos, uszy), wymioty, biegunki, postępujące wyniszczenie organizmu i przerzuty. Jest to choroba wyjątkowo wredna ponieważ ujawnia dopiero kilkanaście lat po poparzeniu przez słońce. Bywa że nie pomagają nawet filtry UV. Poza tym pod wodą i w cieniu też się opalamy. Smarujemy się jednak tylko wiedząc że idziemy na otwarte słońce. To wielki błąd.
Znam pewną smutną historię z życia kuzynki mojej kumpeli. Otóż dziewczyna ta (23l.) kilka lat temu nabawiła się na plecach niewielkiego znamienia. Lekarz zalecił jej by znacząco ograniczyła wizytacje w solariach i by tego nie drapała. Nie stwierdził jednak raka. Laska miała jednak pecha ponieważ na jakimś obozie ugryzła ją muszka (właśnie w to znamię). Nieświadoma niczego panna drapała bąbla by przestał swędzieć. Pieprzyk zezłośliwiał i szybko dał przeżuty do kości. Dziewczyna zmarła po kilku tygodniach.
Ograniczajmy czas spędzony na słońcu. Żyjemy w klimacie umiarkowanym. Jesteśmy rasą słowiańską o białym kolorze skóry. Nie starajmy się na siłę być murzynami. To głupie i zagraża życiu. Jak już mówiłem - dziś jesteś ładna, młoda i opalona, ale za kilka lat może dojść do tragedii. Licho nie śpi. Trzeba o siebie dbać. Życie jest cenniejsze niż sezonowy brąz. Poza tym słońce wysusza skórę, pozbawią ją wody i przyspiesza proces starzenia. Nie przesadzajmy bo znajdziemy się po niewłaściwej stronie trawnika. Osoby z dużą ilością pieprzyków w ogóle nie powinny leżeć plackiem na słońcu. Każde takie znamię może pod wpływem UV zacząć ewoluować. Jego struktura wewnętrzna może mutować.
Wiem że trudno latem się nie opalać. Jeżeli już lubimy słońce to opalajmy się po pierwsze krótko (codziennie po 15 min), a po drugie - ruszając się a nie leżąc. Dzięki temu słoneczko "dotknie" po trochu każdej części naszego ciała. Chyba tego chcecie prawda?
To jest serio niebezpieczne. Przypadków o których pisałem wcześniej znam mnóstwo. Uczyłem się o tym na studiach. Sporo na ten temat czytałem.
Obserwujmy swoje ciała. Zwracajmy uwagę na powiększające się znamiona. Groźne są tylko te których wielkość lub forma ulegają zmianie, krwawią lub swędzą. Warto o tym pamiętać. Z każdą nową zmianą na skórze należy iść do lekarza. 
Umiar, filtry, zdrowy rozsądek i nie uleganie presji innych. Nie wstydźmy się tego że nie jesteśmy opaleni. Olewajmy szyderstwa wyśmiewających nas idiotów. Trzeba mieć swój rozum. Kostucha  ma co robić. Po co się jej nadstawiać. Wolę być blady i żyć niż zostawić po sobie przystojnego i opalonego trupa.

Voodoo Circle - Broken Heart Syndrome (2011)

Współcześni artyści nie lubią kiedy ktoś ich wrzuca do konkretnej szufladki. Nie lubią łatek i wszelkiego rodzaju plakietek. By tego uniknąć do tworzonej przez siebie muzy dodają różne dziwaczne nieraz elementy takie jak elektronika, chóry, orkiestra symfoniczna, skrzypce, flety i inne. Łączy się różne, czasem zupełnie odmienne gatunki. Każdy chce być oryginalny. Każdy chce być nowym prekursorem na którym wzorować będą się następni. Każdy chce stworzyć legendę. Dzisiaj coraz rzadziej mamy do czynienia np. z czystym gothic metalem. Przeważnie jest w nim wiele innych nawiązań, wstawek itp. Tak samo jest z heavy metalem. W tym z kolei coraz więcej jest elementów power'u. Wszystko po to by się wyróżnić w tłumie. Grunt to być zauważonym. Dodatkowo muzę się komercjalizuje. Dba się o jej przebojowość bo tylko to przynosi zyski. Muzyka staje się przez to coraz prostsza i coraz mniej ambitna. To samo tyczy się tekstów. Banał wypiera głębię.
No właśnie. Omawiany rodzaj sztuki ewoluuje bardzo szybko. Artyści myślą głównie o młodej publiczności. A co ze starszą? Z naszymi rodzicami czy nawet dziadkami? Muzyka bardzo się zmieniła. Nasi wychowankowie rzadko kiedy jej słuchają bo nie nadążają. Są inaczej wychowani. Za ich czasów nie było tyle kiczu, fajerwerków, elektroniki i gołych dup. Czasem chcieliby czegoś posłuchać, powrócić do dawnych, wspaniałych lat z dzieciństwa, adapterów szpulowych, taśm i winyli. Kiedyś bardziej się ceniło płyty. W czasach PRL trzeba było je sprowadzać z zagranicy i to po kryjomu (nie było mp3). Władza ludowa nie zapewniała większych rozrywek. Poza tym nie każdy lubił  C. Niemena, Czerwone gitary czy M. Rodowicz. Szczególnie panowie pragnęli poczuć powiew lepszego, wolnego świata. Zapanowała moda na zgrywanie kaset magnetofonowych. Wspaniale było mieć kolegę którego ojciec wyjeżdżał na zachód. Zawsze bowiem coś synowi przywiózł. Muzę się szanowało i kochało. Pozostawała dla wielu jedynie w obszarze marzeń. Nie to co dziś. W epoce mp3 dostępne jest wszystko i to z całego świata. Można mieć płytę w wyśmienitej jakości za darmo, bez żadnego fizycznego wysiłku.
A co z artystami? Dzisiaj nic. Nie trzeba mieć talentu. Wystarczy komputer, program do obróbki audio i goły tyłek. Trzeba szokować. Jeżeli robisz z siebie idiotę to nawet śpiewać nie musisz a i tak rzucą się na twą "płytę" jak muchy na gówno. Obecnie nawet małpa nagrała by przebój.
Jeszcze w latach 80-tych liczył się autentyczny talent. Naprawdę trzeba było umieć grać na instrumentach i śpiewać. Klipy nie były tak zaawansowane jak dziś więc widownia skupiała wzrok i słuch jedynie na artyście. Co jeszcze? Ano dziś nie nagrywa się na tzw. setkę gdzie cały band wchodził do studia i nagrywał. Teraz każdy instrument nagrywa się oddzielnie co daje kompowi duże pole do popisu (przerwy, przejścia itp).
Muzyka zapomina dziś o starszych jej miłośnikach. Co więc z tymi którzy pragną tamtej, głębszej jakby nie było twórczości i bardziej klasycznego grania które było fundamentem dla tego co tworzy się dziś? Jak się okazuje ktoś jednak o nich pamięta. Komuś ta cała sytuacja łamie serce. Ten ktoś to zespół naprawdę rzadko spotykany - grupa Voodoo Circle. Wydał do tej pory dwie płyty. Ja skupię się na tej bardziej znaczącej dla starszego słuchacza. Omawiany band to projekt założony przez czołowego członka m.in Silent Force. Jego równoległa tudzież przeszła działalność jest jednak nie ważna. Daruję sobie tłumaczenia. 
Owy pan zaprosił do współpracy bardzo znanych i utalentowanych znajomych by razem oddać hołd ciężkim brzmieniom głównie z lat 70-tych. Stworzyli  dwa albumy przy których naszym tatusiom zakręci  się łezka w oku. Genialny pomysł! Nie dość że wreszcie trafił  w tych o których świat zapomniał to jeszcze okazał się kasowym sukcesem. Sprawił też że wielu poczuło się głupio. Uświadomili sobie że w pogoni za czymś innym, świeżym olali swoich pierwszych fanów. Voodoo Circle pokazał że nie wszystkie obszary w muzie są już wypełnione po brzegi. Uzupełnił dużą lukę, dał radość starszym słuchaczom. Wrócił do korzeni. To prawdziwa perełka. Jak widać są jeszcze tacy którym nie po drodze z gołą dupą na scenie.
Jaka jest muza na tym albumie? Wspaniała! Nie słychać komputerowych efektów, upiększających sampli czy innych sztucznych dupereli. Jest za to sztuka w najczystszej postaci, cudne, niepodrasowane wokale i "żywe" instrumenty. Dobrali się prawdziwi profesjonaliści. Mimo tego że panowie do młodzieńców już nie należą to mogliby nie jednego współczesnego wioślarza/piosenkarza uczyć fachu. Szczyt perfekcjonizmu. Widać również że świetnie się bawili nagrywając ten album. Kochają to co robią. Pasja, pasja i jeszcze raz pasja. Mamy tu wszystko to co kochaliśmy w hard rocku i metalu sprzed prawie 40 lat: rewelacyjne riffy, bębny, frontmana, chwytliwe melodie, przepiękne długie solówki itd. Producenci zadbali o jakość nagrań. Wszystko brzmi jak kiedyś. Słychać charakterystyczne dźwięki które dzisiaj się tuszuje - ustawianie wzmacniacza, strojenie gitary, studyjne szmery, trzaski. Wszystko to jest rzecz jasna celowe. Nie drażni uszów. Ma jedynie sprawić byśmy się poczuli jak nasi staruszkowie. Efekt zapiera dech w piersiach nawet mnie - osobie która lata 70-te zna jedynie  z opowiadań. To akurat uzyskano dzięki wyśmienitym melodiom wspomaganym przez bujające się gitary. Niczym nie ustępują współczesnym, długim i urozmaiconym wstawkom. Tradycja i klasyka wyprzedziła nowoczesność. Udowodniła że nawet najlepszy PC jej nie zagrozi. Uczeń nadal musi gonić mistrza.
Bardzo wyraźnie słychać tu także elementy bluesowe. Zresztą album ten często porównuje się do najlepszych dzieł m.in. Deep Purple i Rainbow. Nie znam powyższych więc nie wypada mi tego weryfikować. 
"Syndrom złamanego serca" to pozycja obowiązkowa właściwie dla wszystkich i to bez względu na wiek. Osiągnięto tu idealny kompromis. Ludziska po 40-tce słuchając jej poczują się jak w niebie. To będzie podróż  w czasie której nie zapomną. Wrócą na ponad godzinę do najwspanialszych lat młodości. Młodsi z kolei znajdą tu porządny, mega chwytliwy power metal z elementami hard rocka okraszony pierwszoligowymi gitarami. Ścieżki nie grzeszą jakimś bardzo szybkim tempem. Nie drażnią nadmierną agresją czy dynamiką. Nadają się z jednej strony na kameralne spotkania, prywatki i sentymentalne podróże (także te które odbywamy w wyobraźni), a z drugiej - na większe imprezy choć pozbawione agresji oraz szaleńczego trzepania łbem. Albumik więc uniwersalny. Musicie tego posłuchać. Polecam wszystkim tym którzy chcieliby się dowiedzieć jak się kiedyś grało, czego słuchało i przy czym bawiło. No i tak jak już nieraz wspominałem - osoby zbliżające się do 50-tki (i starsze) po prostu MUSZĄ się  z tym krążkiem zetknąć. Takiego prezentu dawno nikt im nie zrobił. Będą wniebowzięci. Oby powstawało więcej takiej muzy. Ma genialny klimat. Pokazuje że ciągle jest lepsza od tego tego co serwuje się nam obecnie. W tym przypadku spojrzenie w tył jest jak najbardziej na miejscu. Można tworzyć nastrojowe (bo takie są utwory na omawianym albumie) dzieła bez pomocy PC. Nowoczesna technologia zabija talenty. Tutaj mamy PRAWDZIWĄ muzyczkę:)
Ocena taka a nie inna za to że piosenek jest tylko 13:P

Moja ocena: 8/10

środa, 6 lipca 2011

Tengwar - The Halfling Forth Shall Stand (2011)

Po ostatniej płycie Dalriady (polecam) na rynku folk metalowym zapanowała stagnacja. Sporo tego od tamtego czasu wyszło jednak jakoś nic nie przypadło mi do gustu, a to głównie za sprawą dominujących niskich i agresywnych growli oraz braku melodyjności. Już myślałem że w tym roku nie doczekam się na ciekawy album folkowy. Aż do wczoraj. Zespół Tengwar bo o nim mowa jest stosunkowo mało znany. Pochodzi z Argentyny i wykonuje epicki folk metal. Na grupę składa się naprawdę wielu instrumentalistów i wokalistów co sprawia że utwory są bardzo kolorowe, różnorodne, pełne zwrotów akcji i smaczków. Nie można się przy nich nudzić. Wcześniej kapela próbowała niejako rozeznać sytuację wydając dwa mini albumy (bardzo obiecujące dodam). Widocznie chcieli sobie poeksperymentować. Jak widać w końcu znaleźli  to co chcieli. Opracowali odpowiednią strategię i wreszcie wydali long play.
Warto było czekać bowiem omawiany krążek jest rewelacyjny. Z czystym sumieniem mogę rzec iż to jedna z lepszych płyt folk metalowych jakie słuchałem. Grupa jest oryginalna (co dzisiaj wcale nie jest rzeczą łatwą bowiem różnego folku wychodzi teraz sporo), ma własny styl i co ważne - wydaje się że nikogo nie próbuje naśladować. Idzie własną drogą. Piosenki Tengwar to niesamowicie melodyjna i klimatyczna porcja rozrywki. Ukazuje nam się tutaj bardzo orientalne podejście to tematu. Są tu (oprócz gitar elektrycznych i perkusji) flety, piszczałki, harmonijki, mandoliny, skrzypce, trąby, bębny, grzechotki i chóry (w tym dziecięce rodem z Afryki). Instrumentalnie więc rewelka. Takiego bogactwa brzmień dawno nie było. Dodatkowym atutem jest to że każdy utwór przenosi nas w inne miejsce świata. Słuchając ich przenosimy się raz do afrykańskiego buszu a innym razem - wilgotnych lasów Amazonii bądź górskiej doliny do której zewsząd spływają potoki. Niektóre pieśni opowiadają także o bitwach gdzieś na krańcu świata.
Ogromne brawa za pomysł, produkcję (genialnie to wszystko brzmi, słychać każdy szczegół w tle), ale również dla muzyków dzierżących w dłoniach swe instrumenty. Grę na nich opanowali do perfekcji. Szacunek należy się też wokalistom i chórzystom. Wszystko jest idealnie dopasowane, zsynchronizowane jak w przyrodzie gdzie wiele podsystemów zgodnie współpracuje dla dobra ogółu.
Tu nie ma mankamentów. Są co prawda growle ale jest ich niewiele. Jeżeli już się pojawiają to nie rażą brutalnością. Ładnie wkomponowały się w tło niektórych ścieżek. Ten album to kwintesencja tego co w folk metalu najlepsze. Także wzniosłość i patos. Jest bardzo melodyjnie, różnorodnie, oryginalnie i zaskakująco. Krążek dopieszczony pod każdym względem. Prawdziwy perfekcjonizm. Poczujcie bliski kontakt z naturą. Posłuchajcie nowego Tengwar'a:)

Moja ocena: 9/10

poniedziałek, 4 lipca 2011

Ojczyzna polszczyzna

Za oknem leje już drugą dobę. Pora więc by coś tu skrobnąć. Zacznę od kwestii która martwi mnie już od dłuższego czasu. Chodzi o nasz język, a właściwie  jego upadanie.
Codziennie, na każdym kroku słyszę jak ludzie prześcigają się w ilości wypowiadanych kurew. Przeklinają wszyscy i wszędzie. Robią to coraz młodsi, także dziewczyny. Przeklina się nie nieświadomie (np. pod wpływem emocji, nerwów), a z pełną premedytacją. Brzydkich słów używa się zamiast przecinków. Wszystko po to by nie odstawać od towarzystwa. Przeklinam bo dzięki temu czuję się szanowanym członkiem grupy rówieśniczej. Bo dzięki temu czuje się dojrzalszy. Przekleństwa sprawiają że jestem kimś. Że potrafię komuś dosrać tak że jest mu przykro. Łacina to moja broń w walce o prestiż.
Młodzież  prześciga w układaniu coraz to dłuższych i wymyślnych wiązanek. To co kiedyś było piętnowane, dozwolone co tylko dla dorosłych,  dzisiaj jest powodem do dumy i nieodzownym elementem naszego codziennego języka. Nie potrafimy już nie używać brzydkich wyrazów. Trudno nam bez nich rozmawiać. Nasz zasób słów jest bez takowych bardzo ubogi. Polak potrafi w jednym prostym zdaniu słowa "kurwa" użyć nawet kilka razy, a im więcej tym lepiej. Wszyscy się śmieją, a jego rozrywa duma. Szacunek znajomych - bezcenny. 
Przekleństwa to pierwszy objaw śmiertelnej choroby naszego języka. Kolejny to znane i lubiane przez nas wszystkich skróty i zastępowanie wyrazów oraz emocji tzw. emotami. Chodzi więc o modę na krótkie wiadomości tekstowe (sms) i wzbogacające je żółte ikonki.
Wyobrażacie sobie komunikatory pozbawione emot? A brak sms'ów? Tu pewnie się zastanowiliście? Bez jednych i drugich było by ciężko. Trzeba by bowiem pisać długie teksty zakrawające o listy. Koszmar! To co dziś zastępują emoty trzeba by przekładać na tekst. Masakra. Nie dość że brakowało by nam odpowiednich słów to jeszcze nabawilibyśmy się bólu dłoni. Cud że młodzi potrafią w szkole utrzymać długopis. Nie jeden tekst aż się prosi o emotę. Jedna taka potrafi wyrazić więcej myśli niż spory referat.

Wszystko to jest wbrew pozorom niebezpieczne ponieważ nie tylko sprawia że nasza polszczyzna zanika, ale powoduje również że mamy coraz mniejszy zasób słów (nie mając emot plączemy się, powtarzamy, nie potrafimy dobrać synonimu, lejemy wodę, mówimy/piszemy dużo ale mało konkretnie) oraz coraz mniejsze pojęcie o ortografii  i  interpunkcji (mimo uczenia się polskiego w szkołach nie wiemy przed czym stawiać przecinki).
Co do wspomnianej ortografii - nie lubimy jej czemu wyraz dajemy w sms-ach i komunikatorach. Piszemy szybko i bezmyślnie. Nie chce nam się bawić w wyszukiwanie znaków, symboli czy ustawień. Poza za tym to co miało nam pomagać tj. autokorekta w pakietach biurowych - szkodzi. Nie martwimy się o błędy gdyż wiemy że te i tak w razie czego zostaną przynajmniej podkreślone. Technika uczy więc nas bierności i lenistwa. Maszyna pomyśli za nas. Nasz mózg może obumrzeć, a i tak oddamy pracę bez mankamentów. Gorzej jest z wyżej wymienioną interpunkcją, powtórzeniami i układem tekstu (akapity itp) jednak nawet i tu niektóre programy dają już radę. 
To wszystko nas ogłupia. Sprawia że rozum zanika. Gdyby nie szkoła która jednak narzuca pewne schematy, reguły, umiejętności i obowiązki porozumiewalibyśmy się jak ludzie pierwotni. Tyle że tacy posiadający komórki i kompy oraz przeklinający. Niedługo bez tych urządzeń nie będziemy mogli pogadać. Będziemy stali naprzeciw siebie z telefonami i konwersowali za ich pomocą. Przestaniemy używać mimiki twarzy i gestykulować rękami. Po co mamy to robić skoro są emoty? Jeżeli zabraknie nam takowej to wyrzucimy z siebie kilka kurew i wszystko będzie jasne.

Jak temu zaradzić moi drodzy? Cóż, walka z tym jest coraz trudniejsza. Specjaliści mówią by dużo czytać. Czytanie wzbogaca nasz zasób słów. Uczy budowania zdań, kultury języka, wyrazów obcych, frazeologizmów, ortografii oraz interpunkcji. Książka wymusza na nas byśmy sięgali dalej. Nie poznamy jej sensu bez zajrzenia w słownik czy przypis. Tak często jest. To zresztą jedna z jej zalet. Lektura uczy myślenia. Uczy poszukiwania i doskonalenia wiedzy. 
Tylko kto dziś czyta coś więcej niż lektury? Czytamy jedynie to co musimy. Tu jest problem. Nie pomagają nawet kampanie i akcje które takowe propagują. Przeciętny polak czyta rocznie 4 strony formatu A4. Naszą ulubioną lekturą jest Tele Tydzień. Lubimy informacje krótkie, proste, zaopatrzone w fotkę. W sieci jest jeszcze gorzej. Ograniczamy się jedynie do komentarza pod obrazkiem/filmikiem. Używamy oczu i uszów a nie umysłu. Grunt by jak najmniej główkować. Szybkie info, kawa na ławę, konkret i jest git. "Czyje to nogi", "hit czy kit" i inne puste, nic nie wnoszące pierdoły.
Nasz język upada i upadał będzie. Zachęcić kogoś do czytania graniczy nieraz z cudem. Kompów (w tym pakietów Office) i komórek też się nie pozbędziemy. Mają przecież wiele zalet jakby nie było.
Czy nasz język jest skazany na śmierć. Chyba tak. Ten "wyrok" mogą jedynie odwlec w czasie szkoły i rodzice. I jedni i drudzy powinni w jak najbardziej atrakcyjny sposób nakłaniać młodzież do czytania. I to od najmłodszych lat. Tylko czy w epoce ściąg i pigułek to coś da? Kurcze czarno widzę.
Warto się nad tym zastanowić. To już choroba cywilizacyjna i bardzo poważny problem współczesnego młodego pokolenia. Problem wymagający szerokiej dyskusji w gronie polityków, pedagogów, nauczycieli, socjologów i językoznawców. Także artystów ponieważ często to na ich "pracach" wzorują się ludzie. Ich język też coraz bardziej schodzi na psy. Podobnie jest w polityce. Nigdy nie będzie dobrze jeżeli sprawę będą olewać ci którzy reprezentują naród oraz docierają do milionów za pomocą mass mediów. Oni wszyscy winni dawać dobry przykład.
Róbmy coś nim nadejdzie dzień w którym dzieci w szkołach zamiast elementarza otrzymają  rysunkowy spis emot do zapamiętania.

piątek, 1 lipca 2011

Fajka (nie)pokoju

Zastanawiam się dlaczego wciąż tylu polaków pali. Sprawa wygląda o tyle dziwnie że starsi to rzucają a młodzi zaczynają. Ci pierwsi rzucają bo pewnie już czują że z ich organizmem coś jest nie tak. Ci drudzy zaczynają bo to okres buntu, eksperymentów i pragnienia bycia kimś w towarzystwie. No i zdrówko jeszcze dopisuje.
Ogólnie na zachodzie raczej się od palenia odchodzi. Edukacja i kampanie jakieś tam rezultaty przynoszą. Szkoda że nie u nas. Na przystankach i korytarzach aż się roi od tzw. kurzoków. 
Najśmieszniejszy jest opór i determinacja takowych. Muszą zapalić za wszelką cenę. Nie straszna im nawet pogoda. Na dworze mróz minus 20 stopni, pora wieczorowa a jeden z drugim w ciepłej kurtce stawia jak głupek na balkonie by sobie ulżyć. Dobrze że chociaż nie palą w domu. Pozytywne jest to że Polacy coraz rzadziej palą tam gdzie przebywają małe dzieci. Aby tyle.
Nie kumam jednak czemu są aż tacy głupi? Nie dość że fajki są coraz droższe to jeszcze zabijają. Zawierają w sobie kilkadziesiąt substancji chemicznych. Palacze znacznie częściej chorują (i umierają) na raka. Poza tym wszyscy skracają sobie życie o kilka lat. Wiecie jak wyglądają zniszczone papierosami płuca, mózg i krtań? Ja wiem. Pokazywali mi to w bardzo dużym zbliżeniu na wykładach. Zatrważający widok. Tym bardziej dziwię się że miłośników dymka to nie rusza. Nałóg tak im zakopcił rozum że nie myślą logicznie. Ci którzy to rzucili, a palili dużo stwierdzali po jakimś czasie że nie tylko lepiej się poczuli,  ale też zwróciła im się wypłata (i to to nie jedna). Na ten zgubny nałóg idzie bowiem majątek.
Niedawno w życie weszła ustawa zakazująca palenia w wielu publicznych miejscach (szkoły, knajpy, przystanki, szpitale). Za złamanie tych przepisów może grozić grzywna jednak z tego co kilka razy widziałem mało kto się tym przejął (za wyjątkiem restauracji i pubów). Ci którzy mogliby interweniować też nie interweniują gdyż musieli by karać po kilkadziesiąt osób na raz. Walka z wiatrakami. Właściciele lokali gastronomicznych by nie splajtować utworzyli w nich sektory dla palących. Stanowią bowiem bardzo liczą grupę klientów którą szkoda by było tracić tylko dlatego że weszły jakieś głupie przepisy.
Fajnie że starsi mądrzeją. Szkoda tylko że po szkodzie (kiedy coś boli i dusi). Poważniejszy problem to dzieciaki który zaczynają palić coraz więcej, w coraz młodszym wieku. Nie potrafią się temu oprzeć. Dla nich fajka to dowód na dojrzałość, niezależność, wolność. Nie chcą być wyśmiani i nazywani ciotami. Palą by dostosować się do innych (idiotów). By być kimś. To próba zaspokojenia potrzeby szacunku, akceptacji, przynależności i dowartościowania ze strony rówieśników. Przykre że chcą to osiągnąć poprzez zabójczy nałóg. To przecież rozłożona w czasie eutanazja! Strzał w łeb w zwolnionym tempie! Jak można zapraszać do tańca kostuchę? Serio nie pojmę tego nigdy.

Jak temu zaradzić? Ciężko. Nadal trzeba edukować. Akcji, reklam i kampanii nigdy za wiele. Już od najmłodszych lat trzeba młodym pokazywać zagrożenia związane z paleniem. Warto nawet użyć materiałów drastycznych. Co dzieciaków nie zabije to je wzmocni. Trzeba działać na wyobraźnię. Edukować w sposób atrakcyjny (filmy, spoty, prezentacje, spotkania z expertami takimi jak terapeuci, psycholodzy, pedagodzy, lekarze itp). tak by dotarło do świadomości. 
Należy pamiętać iż fajki niszczą nas od środka. Osoby które boją się długiego, bolesnego umierania powinny niezwłocznie je rzucić.
Tango z kostuchą może uczynić nas sławnymi... w piekielnej otchłani. Swoisty taniec z demonami:D

Lenie!

Bezrobocie w Polsce wynosi ponad 13%. Spada jedynie latem kiedy wielu młodych podejmuje się robót sezonowych. W rzeczywistości liczba ta będzie jednak większa ponieważ nie każdy rejestruje się w urzędzie pracy. 
Nie będę tu pisał o bezrobociu wśród młodych (chętnych do roboty w większości) tylko o tych którym pracować się nie chce. Takich jest masa. Dlaczego tak jest? Bo polak chce zarobić, a się nie narobić. Dla Kowalskiego nie istnieje coś takiego jak uczciwe dorobienie się wysokiego stanowiska. Ci którzy pracodawcami nie są uważają że KAŻDY prywaciarz to cwaniak, wyzyskiwacz i krętacz. Szufladkują ich. Taka postawa to owoc zazdrości, złośliwości, frustracji, braku pewności siebie i dowartościowania ze strony innych.
W sumie nie ma się co dziwić. Co chwilę czytam że ktoś tam nie dostał należnego wynagrodzenia (w tym za nadgodziny), urlopu, albo że musiał wracać z takowego (na własny koszt) bo takie było widzi misie szefa. Czytam że prywaciarze wrednie wykorzystują bezrobocie. Modlą się by było jak największe bo wtedy smycz na której uwiązany jest ich pracownik jest krótsza. Wszyscy się boją utraty pracy więc ślepo i lojalnie pozwalają sobie włazić na łeb. Siedzą cicho bo wiedzą że na ich miejsce pojawi się stu innych. W razie jakiegokolwiek szwindla lub przekroczenia uprawnień głową płaci tylko pracownik. Pracodawca trzyma się stołka bo stać go na prawników. Przy tym wszystkim nie znamy kodeksu pracy więc nie wiemy co nam się należy i do czego szef nie ma prawa. No ale tu sami jesteśmy sobie winni.
Nie dziwota więc że przeciętny Kowalski o swoich panach myśli tak a nie inaczej. Przez jednostkę cierpi ogół uczciwych prywaciarzy (bo tacy też są:P). Nie wspominam już o tym że niektórzy (nieuczciwi) lubią nie ubezpieczyć swojego "niewolnika" by zaoszczędzić parę groszy. Poza tym hanys (Ślązak) nie lubi kiedy jego panem jest gorol (ktoś z poza Ślaska), a to jest na porządku dziennym. Widać są cwańsi i wiedzą woku kogo i gdzie się obrócić. Wszyscy chcemy być panami swojego losu. Nie trawimy dyktowania warunków, a przy tym boli nas kiedy widzimy że ktoś ma się lepiej od nas. Głupio nam więc brać oferty z PUP. Nie dość że jest ich bardzo mało to dotyczą gł. prac za które zabierają się wyłącznie desperaci po podstawówce, długotrwale bezrobotni, korzystający nieraz ze wsparcia MOPS. Chcemy prestiżu, władzy i kasy. Stąd czekanie na ofertę marzeń i ucieczka w szarą strefę (tu również nie dziwota: podatki na prawdę zjadają nam sporą pensji).
Kolejna rzecz to nasz konserwatyzm, roszczeniowość i egocentryzm. Nie umiemy być elastyczni. Wymogi się zmieniają. UE narzuca często ich spełnienie tudzież uzupełnienie kwalifikacji. Zmieniają się wymogi dotyczące wykonywania określonych zawodów. Dotyczy to gł. budżetówki ale nie tylko. Za mało w nas chęci by swoje kwalifikacje zwiększyć. Za dużo u nas osób tylko po tzw. pedałówie (podstawówce). Szybko się zniechęcamy. Uważamy że bezrobotny osobnik po 50-tce nigdy niczego nie znajdzie bo za stary. W ogóle nie dążymy do poszerzenia horyzontów, doskonalenia się. Słyszymy "masz", nie słyszymy "daj". Żyjemy nadal w komunie. Takie mam wrażenie. Ciało tutaj, a serce i dusza w PRL gdzie wielu funkcjonowało wg. hasła "czy się stoi czy się leczy dwa tysiące się należy". W sprawach pracy sugerujemy się tym co ktoś powiedział, co gdzieś usłyszeliśmy i tym co było kiedyś. Jednocześnie niepotrzebnie przejmujemy się tym że ktoś nas wyśmieje, nazwie frajerem. Wstydzimy się zarabiać najniższą średnią bo sąsiad nas obgada (znów frajer bez znajomości). Wolimy nie mieć nic i narzekać lub właśnie robić na czarno nie myśląc przyszłości (ubezpieczenie, emerytura). Opinia innych, szpan są ważniejsze niż nasz los za kilka/kilkanaście lat.
Wiem że za tysiąc złotych rodziny wyżywić się nie da ale czasem jest to jedyne rozwiązanie. Jeżeli chłopie od roku nie ma dla ciebie fajnej oferty, jeżeli nie pracujesz na czarno to bierz to co dają. Za siedzenie w fotelu nie płacą a 1000 zł drogą nie chodzi. Zawsze jest szansa na to że komuś się spodobasz i poleci się jakiemuś swojemu wpływowemu kumplowi. Tak się często awansuje. Wystarczy być sumiennym, pracowitym, wszechstronnym (bardzo mile widziana dziś cecha)  i rzetelnym.
Lenistwo wynika więc z chciwości, konserwatyzmu, egocentryzmu (co mi tam będzie jakiś nowobogacki pier...ł że nie mam matury) oraz maniakalnej, ślepej potrzeby bycia lepszym od bliźniego. Bolączką są nasze cechy narodowe.
To pierwsza rzecz. Druga to niestety podatki i biurokracja. Gdyby te pierwsze były niższe a tego drugiego było by mniej to mielibyśmy większe zarobki, więcej miejsc pracy, zakładów i więcej inwestycji.
Jednak do tego w Polsce nie dojdzie chyba nigdy. Ostatnio rozmawiałem z babką która zamknęła swój sklep w Piekarach bo nie poradziła sobie z podatkami i papierami. O czymś tam zapomniała. Wpadła w spiralę pism, wyjaśnień, decyzji i dokumentów. Zrezygnowała. Państwo nie wyciąga pomocnej dłoni do tych którzy zatrudniają/mogą zatrudnić większość z nas - prywatnych przedsiębiorców. Widocznie ma dzięki temu zysk. Potencjalni inwestorzy nie chcą się u nas rozwijać gdyż zbyt dużo tracą. Za dużo papierków i potrąceń urzędowych. Każdy chce zyskiwać a nie tracić.

Kolejna rzecz - urzędy pracy i pomoc społeczna nadal zbyt często dają ludziom rybę a nie wędkę. Uczą ich bierności i tego że wszystko im się od państwa należy. Zasiłki są za duże. Ciągle zbyt mały nacisk kładzie się na szkolenia kursy i aktywizację. Jeżeli jakieś kursy już są to raczej daremne. Brakuje takich na prawdę dziś niezbędnych (prawko itp). Po co komu kurs szwaczki skoro osoba która go ukończy i tak nie dojedzie tam gdzie akurat takowej będą potrzebować bo daleko/nie ma autobusu. Jesteśmy narodem wygodnym. Wielu tkwi w domach tylko dlatego że nie ma dla nich roboty na miejscu.

Pracy w Polsce jest sporo. Ofert szkoleń i projektów (w tym POKL) również. Szkoda że nie ma na nie chętnych. Młody po studiach, bez doświadczenia chce od razu zarabiać 30000 netto. Tak nie ma nigdzie moi drodzy. Na pozycję i kasę trzeba sobie zasłużyć pracowitością, kreatywnością, determinacją i zaangażowaniem.  Jesteśmy lenie to prawda. Stoimy w miejscu. Nie chcemy ewoluować (w tym: dokształcać się). W większości przypadków sami jesteśmy sobie winni jednak państwo zadania nam nie ułatwia. Nim jednak zaczniemy na nie narzekać zastanówmy się nad sobą. Chcieć to móc i to bez modnych znajomości. Wystarczy powalczyć.

Imperia - Secret Passion (2011)

Po dłuższej przerwie w recenzowaniu muzy (związanej z dużą ilością nowych płyt do przesłuchania) pora by dział zaktualizować. 
A zatem Imperia i jej najnowszy album "Secret Passion". Dla niewtajemniczonych informacja iż grupa pochodzi z Holandii i jak dotąd wydała trzy albumy. Wykonuje ona metal symfonicznym z elementami gotyku. Trzonem kapeli jest charyzmatyczna, obdarzona ciekawym głosem wokalistka Helena Iren Michaelsen. 
Cóż, muszę przyznać że poprzednich dwóch poprzednich płyt nie słuchałem. Nie wiedzieć czemu pominąłem ten zespół czego dziś bardzo żałuję. Najnowsze dziecko Imperii to bowiem krążek przynajmniej bardzo dobry. Już okładka intryguje. Przedstawia odzianą w długą, białą suknie niewiastę trzymającą w ręce wiolonczelę i siedzącą na huśtawce w ciekawie wystylizowanym lesie. Na ziemi leżą jesienne liście. Obrazek klimatem przypomina mroczne baśnie w stylu "Labiryntu Fauna", "Zmierzchu" i dzieł Tima Burtona (Alicja w krainie czarów, Edward nożycoręki itp) czyli to co lubię najbardziej. Podjarany opakowaniem wziąłem się do słuchania.
Od strony technicznej rewelacja. Wszyscy muzycy wywiązali się z zadania na szóstkę. To samo trzeba powiedzieć o pani Helenie - mocny, chwilami operowy głos. Mamy tu prawdziwe bogactwo instrumentów. Oprócz gitar i perkusji z łatwością wyłapiemy wiolonczelę i fortepian. Te ostatnie nadają utworom pięknego, baśniowego klimatu. Słuchając ich przenosimy się w wyobraźni do pięknej krainy leśnych elfów, wróżek, wampirów, zamglonych jezior i zamków. Jako że to metal większość piosenek utrzymana jest w mocnym, ale i melodyjnym, chwytliwym rytmie. Całość charakteryzuje się  raczej średnim tempem. Bardziej charyzmatycznie i jednocześnie dynamicznie jest w genialnych refrenach. Nie będę opisywał kolejno wszystkich ścieżek bo są one w miarę równe. Ciekawostką jest za to utwór "Mistress". Różni się od reszty tym że zawiera w sobie sporo elektroniki. Dla jednych będzie to kit psujący całość, a dla innych dowód na to że band lubi eksperymentować i pozytywnie zaskakiwać (oryginalność, ewolucja).
"Secret Passion" bardzo mi się spodobał choć wcale się tego nie spodziewałem. Nie jest to nic nowego bowiem wcześniej takie zespoły jak chociażby Within Temptation nagrywały już płyty w podobnych klimatach (Silent force). Mimo wszystko Imperia trzyma bardzo wysoki poziom. Nie ma się czego wstydzić. Jest dobrze zaśpiewana i zagrana. Wprowadza tajemniczą, romantyczną atmosferę (za sprawą świetnych chórów). Wszystko stanowi bardzo dobrze zgraną i zsynchronizowaną całość. Nikt się niepotrzebnie nie wychyla. Dyscyplina oraz współpraca chórzystów i instrumentalistów z wokalistką winny stanowić wzorzec dla innych tworzących podobne brzmienia.
Album powinien przypaść do gustu także tym którzy fanami metalu symfonicznego nie są. Słucha się go bowiem z największą przyjemnością. Wpada w ucho jak mało co. Omijać powinni go z kolei ci którzy kochają growle, agresję, szybkie perkusje tj. nutki z pod bandery heavy/black/trash/death. 
Polecam nową Imperię. Warto:)

Moja ocena: 8,5/10

Szyby pełne łez

Za oknem coś czego nie lubi chyba nikt oprócz gleby - deszcz. I to obfity. Leje jak cholera od wczorajszego wieczora. Szaro, buro i ponuro. Na trawniku mnóstwo winniczków. One też cieszą się z panującej aury. Jest chłodno i nieprzyjemnie. Można by rzec iż piękną jesień mamy tego lata.
Lubię krótkotrwałe burze i ich cechy charakterystyczne jednak długotrwałej ulewy wręcz nienawidzę. Człowiek jakiś taki smutny i zmęczony. Depresyjna atmosfera. Niechęć do robienia czegokolwiek i gadania z kimkolwiek. Z drugiej jednak  strony to okazja by nadrobić zaległości w sztuce (muzyka, książka, prasa). Telewizja odpada. Za dużo wojny polsko-polskiej. Cóż, jutro ma być lepiej. W takim klimacie leżymy. Więcej w nim dni chłodnych aniżeli ciepłych. Nie dziwię się że Polacy wolą taką Grecję czy Egipt. U nas pogoda jest zbyt niepewna i nieprzewidywalna. 
Płaczące przede mną okno nie napawa optymizmem. Ludzie wychodzą tylko tam gdzie muszą. Znudzone dzieciaki zamiast robić coś pożytecznego zapychają łącza grając online. Nawet pies ma doła. A i kanarek przeistoczył się w kłębek.
Zrozummy jednak naturę. Przyroda potrzebuje wody. Niechaj więc korzysta. Oby nie za długo.
Posłuchajcie jeszcze klimatycznego utworku. Wsłuchajcie się w deszcz:)

środa, 29 czerwca 2011

Los drogowego słabeusza czyli jak kot gnębi mysz

Jak wiecie kocham jeździć na rowerku. Jeżdżę kiedy i gdzie tylko mogę. Nawet jadąc do Tesco (do którego ma bardzo blisko - ok. 10 min piechotką) wsiadam na jednoślad. Jak też wiecie niedawno weszły nowe przepisy nieco ułatwiające życie rowerzystom. Mogą oni m.in:
- jechać jeden obok drugiego (jeśli znacząco nie blokuje to ruchu innym)
- jechać chodnikiem jeżeli ruch jest bardzo wzmożony lub jeśli panują złe warunki pogodowe (tu należy ustępować pierwszeństwa pieszym)
- można wyprzedzać z prawej strony samochody stojące na światłach/przed drogą bez pierwszeństwa przejazdu
- można zjechać na środek skrzyżowania chcą na nim skręcić
- na ścieżkach rowerowych pierwszeństwo ma rowerzysta (zawsze nawet jeżeli wjeżdża na nie auto chcące skręcić).
Fajnie ale... no właśnie. Zawsze musi być jakieś "ale". Otóż kierujący samochodami nadal nas - rowerzystów nienawidzą. Sprawiają wrażenie jakby nie znali nowych zaleceń. A może nie chcą ich znać?
Tak czy owak dzisiaj w kilku miejscach postanowiłem sprawdzić czy ktoś faktycznie  przejmie się moją obecnością na ulicy. Najpierw zjechałem na środek skrzyżowania (można przecież) gdyż chciałem skręcić w lewo. Nagle usłyszałem za sobą klakson, a następnie okrzyk "posuń się k...a!". No to się lekko posunąłem. Po kilkunastu minutach obok mnie pojawił się (na rowerze) kolega. Kawałek tak właśnie jechaliśmy - obok siebie  bo MOŻNA. Niestety kolega po kilku klaksonach i obelgach w stylu "co robisz k...a" musiał wyrównać do krawężnika. Pożegnałem się z nim w centrum miasta. Następnie zjechałem na chodnik i pomknąłem nim ponieważ droga w remoncie a ja nie chciałem tkwić w korku. Chodnik przecinał jakiś wjazd. Ja jednak jechałem nim przed siebie myśląc że skoro jestem na chodniku (bo mogę) i jadę prosto to skręcający na parking (nie oznakowany)  samochód zwolni i poczeka aż przejadę. Nie zaczekał. Skręcił z piskiem opon i wrył się metr przede mną. Prawie przeleciałem przez kierownicę. Pieszy idący za mną wymruczał jedynie pod jego adresem wyraz "debil". 
Tamten zrobił to z piskiem ponieważ z naprzeciwka już nadjeżdżały auta. Miałyby pierwszeństwo gdyż jechały prosto. Kolesiowi nie chciało się czekać.

Dojechałem i jak widać jestem zdrów, w jednym kąsku.

Kiedy zaczniemy się szanować na drogach? Kiedy zmotoryzowani przestaną szpanować przed rowerzystami swoimi gabarytami i mocą? 
Dlaczego ciągle wyładowują złość na słabszych rowerzystach? Klną, krzyczą. Niektórzy nawet straszą tym że jeśli nie zjadę na bok to po mnie przejedzie. Serio. Miałem taką sytuację. Spieszą się ciągle. Ciekawe gdzie. Chyba do więzienia. Rowerzysta boi się takich sytuacji i ustępuje tym debilom. Ci z kolei wiedzą o tym i wrednie to wykorzystują. Ilu jeszcze rowerzystów zginie nim kierowcy aut przyzwyczają się do nowych zaleceń? Mam wrażenie że oni nie chcą się z nimi pogodzić. Wkurwia ich że marny rower ich wyprzedza lub stoi przed nimi na skrzyżowaniu. To dla nich upokarzające. Oznaka frajerstwa i uległości. Trzeba więc pokazać takiemu słabeuszowi kto tu ma większy atut (czytaj: broń).
Czemu nie chcą zaakceptować tych na których są skazani i których będzie coraz więcej (droga benzyna, zwrotność, możliwość uniknięcia korku, moda na zdrowy styl życia)???? 
To bardzo przykre. 
Jak temu zaradzić? Przede wszystkim budując ścieżki rowerowe. Im będzie ich więcej tym lepiej. Będzie wilk syty (kierowcy samochodów "uwolnieni") i owca cała (cały i zdrowy rowerzysta). 
Poza powyższymi dobrze by było na kursach prawa jazdy uczyć przyszłych kierowców jak się zachowywać widząc jednoślad bez silnika. Na te kwestie trzeba poświęcać więcej czasu podczas kursów. Trzeba wpajać tym baranom że nie są na drodze panami. Należy im uświadamiać co grozi za łamanie przepisów i skrzywdzenie rowerzysty. 
Podobnie szkoły (gł. podstawowe i gimnazja). Zajęcia z policjantem jak najbardziej wskazane. Edukować, uświadamiać winniśmy w nieskończoność. Także w terenie (by lepiej wchodziło do głowy i było atrakcyjne). Młodzi powinni mieć opanowaną wiedzę dotyczącą wyposażenia roweru (lampy, odblaski, kamizelki, kask, ochraniacze, pompka) oraz zasad poruszania się nim po szosie. Bardzo ważne są też postawy pierwszej pomocy.
Działania w tym zakresie powinny być długoterminowe, systematyczne i kompleksowe (współpraca policji ze szkołami i rodzicami). 
I na koniec małe pocieszenie dla miłośników rowerów. Apel do zmotoryzowanych:
Powyższe przepisy mimo braku ścieżek rowerowych weszły i trzeba ich przestrzegać. Takie mamy prawo. No chyba że wolicie kogoś zabić, iść siedzieć lub zapłacić mandat (w najlepszym wypadku). Tak czy siak nie macie wyboru. Rowerzystów szanować będziecie musieli coraz częściej bo będzie ich coraz więcej (także zimą). Oczywiście nie musicie tylko że wtedy (jeśli będziecie olewać te przepisy) będziecie surowo karani więzieniem lub mandatem w najlepszym wypadku. Możecie też być pewni że wasza ofiara upubliczni wasz wizerunek i zapamięta numery rejestracyjne. Nie wszystkich zabijecie. Jeżeli poszkodowany nie będzie w stanie tego zrobić to wyręczy go kolega lub przechodzień. Udupią was prędzej czy później. Utracicie wiarygodność w oczach pracodawców i szacunek w oczach rodzin. Życie wam się zawali. Są duże szanse na to że wasze facjaty zaistnieją w sieci. Macie wybór. Albo zaczniecie się liczyć z rowerzystami albo źle skończycie. Pomyślcie! W ostateczności zabijecie kilku takowych. Będą się następnie pławić w królestwie niebieskim,  a  wy staniecie się darmowymi panienkami do towarzystwa dającymi dupy łysym osiłkom w pudle. Wasza sprawa, wasza decyzja i wasze sumienie.

Gniew natury

Mamy lato więc od czasu do czasu pojawiają się będące efektem zetknięcia  zimnych mas powietrza z ciepłymi  burze.
To gwałtowne zjawiska atmosferyczne. Bardzo się ich boimy ponieważ pojawiają się często znienacka i dokonują zniszczeń. Towarzyszy im ciemność, bardzo silny wiatr, grzmoty, błyskawice, oraz intensywne opady deszczu (lub gradu). Jest chłodno, nieprzyjemnie i niebezpiecznie. Burze zrywają dachy, wyrywają drzewa, uszkadzają słupy energetyczne, powodują powodzie i podtopienia. Wreszcie - mogą doprowadzić do trwałego uszkodzenia wszystkich urządzeń elektrycznych w tym naszych najukochańszych komputerów. Wkurzamy się kiedy nadchodzi burza bowiem wtedy żądają od nas wyłączenia sprzętu. Możemy oczywiście nie posłuchać ale to duże ryzyko. Ostatnio mój kumpel się o tym przekonał. Grał sobie w coś na laptopie. Woku szalała burza. Czas między grzmotem, a błyskiem był coraz krótszy. On jednak wniknął w świat gry na dobre. Nagle lampy zaczęły pulsować. On jednak nadal grał. Po chwili błyskawica rozświetliła podwórze (potężny huk). W mieszkaniu wszystko zgasło. Chwilkę później kumpel usłyszał jakieś trzaski w gniazdku. Jakby świerszcz. Spojrzał na nie i DUP! Zobaczył w nim tylko iskrę oraz.. czarny ekran laptopa. Sprzęt wart ponad 3000 zł padł. Tego wieczoru kolega pobił rekord w ilości wypowiedzianych kurew. Rankiem następnego dnia udał się do serwisu. Pan po krótkich oględzinach orzekł iż naprawiać się nie opłaca. Spalona płyta główna. Naprawa wyszła by ok. 1000 zł. Poddał. Się. Przez jakiś czas korzystał z PC siostry. Później kupił sobie własnego PC. Od tamtej pory zawsze wyłącza komputer w czasie burzy. Szkoda że nie jechał na baterii hahahahahahaa!!!!
Podobny przypadek spotkał moich sąsiadów. Zjarało im nowiutką, mającą 6 dni plazmę i kino domowe. No i znów rekord w kurwowaniu  pobity.
Nie ryzykujmy moi drodzy. Piorun nie wybiera. Jeżeli od grzmotu do błyskawicy mijają 3 sekundy (lub mniej) to wyłączajcie wszystko co się da. Warto pamiętać że sieć elektryczna to całość. Rzadko kiedy zjara nam tylko jedno urządzenie. Przeważnie pali się wszystko co jest akurat podłączone. Efekt domina. Nie umrzemy jeżeli przez jeden wieczór nie skorzystamy z fejsa bądź gg. Najważniejsze jest "życie" sprzętu. 
Z drugiej strony jakakolwiek awaria prądu pokazuje nam jak bardzo jesteśmy uzależnieni od kompa. Człowiek nie ma co z sobą zrobić. Wkurwia się i czeka aż naprawią. Nie potrafi zająć rąk. Nie potrafi zająć się czymś innym. Straszne. Choroba cywilizacyjna.

Ok, tylko że ja właściwie nie o wpływie burzy na sprzęt, a o jej pięknie. Może zabrzmi to dziwnie ale kocham burze. Uwielbiam obserwować ten taniec liści, wiatru, szarości i deszczu. Uwielbiam wdychać te schłodzone powietrze i patrzeć na efektowne, jasno niebieskie lub lekko różowawe błyskawice. Bunt i potęga natury. Niepokonana i nieprzewidywalna, wszechmogąca siła wobec której człowiek i jego technologia to totalne zero. Patrząc na te zjawiska jestem oczywiście w domu lub na balkonie. Nie ryzykuję z aparatem na dachu domu:P
Burza to sygnał. To przypomnienie  kim jesteśmy i ile znaczymy. Szacun:)
Poza tym widok tęczy nad miasteczkiem bo burzy - bezcenny. Symbol nadziei;)

wtorek, 28 czerwca 2011

Klęska urodzaju "roślin"

W czasie ostatniego długiego weekendu znów zginęło kilkadziesiąt osób. Policja zatrzymała ponad 2 tysiące nietrzeźwych kierowców. Kilkaset osób zostało poważnie rannych.
Co roku na polskich drogach umiera średniej wielkości miasteczko. Jeżeli chodzi o ilość zabitych to jesteśmy rekordzistami w Europie. Górujemy we wszelkich, niechlubnych statystykach. Mamy najwięcej trupów, pijaków, kolizji, potrąceń pieszych, wypadków z udziałem motocykli i rowerzystów, wypadków na przejazdach kolejowych, w tunelach itd. Mamy również najgorsze drogi, najmniej autostrad oraz dróg ekspresowych. Czasem się zastanawiam czy to aby na pewno XXI wiek.
Dlaczego Polacy tak jeżdżą? Jakim cudem nie docierają do nich powtarzane od kilkunastu lat apele policji. Czemu nie reagują na reklamy, bilbordy, kampanie edukacyjne, akcje promocyjne i filmy/spoty ostrzegawcze?! Nie potrafię tego pojąć. Są głusi? Ślepi? A może jedno i drugie. Trudno tu zwalać na chujowe drogi. Logika mówi że jeżeli chłopie droga jest dziurawa to MUSISZ swoją prędkość i odstęp między pojazdami do niej dostosować. Chyba nie sądzisz że do szosa dostosuje się do ciebie idioto?! Tak samo się robi jeżeli mamy brzydką pogodę (nie wspominając już o zmiennych porach roku).
Jak to się więc dzieje że ciągle jeździmy nieostrożnie, za szybko, że na siłę wyprzedzamy, nie ustępujemy pierwszeństwa (nawet tam gdzie wymaga tego znak), olewamy rowerzystów oraz pieszych?! I druga rzecz: czemu tylu kierujących prowadzi pod wpływem alkoholu?!
Nie pomagają żadne akcje, filmy, kampanie społeczne, przestrogi kierowców rajdowych, kapłanów (którzy również włączają się w akcje) itd. Na nikim nie robią wrażenie drastyczne zdjęcia i spoty. Nie przejmujemy się widząc mózg obok skrzyni biegów czy rozerwane na kawałki zwłoki leżące pod autobusem. I co najdziwniejsze - nie potrafimy się uczyć na błędach swoich lub znajomych których dotknęła tragedia. Dla mnie to chore. Oznaka totalnej głupoty, bezmyślności, naiwności oraz  nieodpowiedzialności.
Ciągle wydaje nam się że jesteśmy szczęściarzami, farciarzami. Że to wszystko co się mówi o wypadkach nas nie dotyczy. Że to świat istniejący gdzieś obok poza nami. Polacy uważają się na dobrych kierowców. Widząc ich niewinne minki w telewizji kiedy jakiś dziennikarz zadaje im pytania - ręce opadają. Narzekają na radary, drogi, kierowców ze wschodu, policję, pogodę. U siebie winy nie widzą. "Co złego to nie ja".
Tacy policjanci z drogówki i strażnicy miejscy to dopiero muszą mieć ubaw słysząc jednego czy drugiego po zatrzymaniu do kontroli. Nasi kierowcy to fenomenalni komicy i bajkopisarze. Mówią że jechali za szybko bo żona zaraz rodzi, bo zaspali do pracy, bo dzieci płaczą w domu, żelazka nie wyłączyli i inne brednie. Z kolei ci złapani po pijaku bełkoczą że owszem pili, ale kilkanaście godzin wcześniej. Są jeszcze w stanie ostro spierać się z gliniarzem. Próby przekupstwa też są na porządku dziennym.
Nie kumam jak dorosły facet czy baba może nie wiedzieć że alkohol tkwi we krwi przez conajmniej 24 godziny?! Zupełnie jakby przybyli z innej planety. Kto im dał prawko?! Co robili na kursach?! Głowę dam nie niektórzy zdali za dziesiątym razem dając instruktorowi w łapę.
Samochód w rękach polaka stanowi narzędzie walki i zbrodni. Jesteśmy z natury agresywni, nerwowi, zestresowani, rozkojarzeni, zawistni i zazdrośni. Nie lubimy być gorsi od innych. Lubimy za to być "naj". Nie lubimy słuchać rozkazów. Chcemy sami o sobie decydować. Nienawidzimy gdy ktoś chce nami dyrygować. Takim jesteśmy narodem niestety. Brakuje nam spokoju, optymizmu, szacunku, KULTURY i opanowania. Nasi rodacy często wykorzystują auto do wyładowania złości. Kiedy mamy zły dzień i jesteśmy wkurwieni, humor poprawia nam efektowne wyprzedzenie, pochwalenie się przed innymi kierującymi mocą silnika, zablokowanie kogoś na podjeździe bądź pokazanie np. rowerzyście kto tu rządzi poprzez wymuszenie pierwszeństwa. Tacy z nas katolicy. Postawa iście przyjazna bliźniemu. Coś ci nie wyszło? Wyładuj gniew na niewinnym i słabszym, a poczujesz się lepiej. Tak oto rodzą się drogowi mordercy.

Jak tą masakrę powstrzymać? Jest kilka sposobów które powinny być zastosowane łącznie (działania kompleksowe). Inaczej efektów nie będzie. Są nimi:
1.  Zaostrzenie kar przede wszystkim za przekraczanie prędkości, jazdę po kielichu, olewanie przeglądów pojazdu (bo niby oszczędzamy), wymuszanie pierwszeństwa przejazdu oraz wyprzedzanie. Kierowcom powinno się znacznie częściej odbierać prawa jazdy na stałe. Mandaty też powinny być dużo większe. Kary powinny być bardzo dotkliwe i to zarówno pod względem  materialnym jak i  moralnym. Trzeba upubliczniać wizerunki tych idiotów. Nigdy się nie zmienią jeżeli nie będą piętnowani przez społeczeństwo. Nie zmądrzeją dopóki nie utracą wiarygodności (np. w oczach rodziny, pracodawcy). Samochody też należy odbierać na zawsze. Trudno. Normalne środki nie pomagają. Jedynie bardzo radykalne i dotkliwe działania mogą przynieść pozytywne rezultaty. To jedyna i ostatnia szansa na poprawę bezpieczeństwa na naszych drogach.
2. Lepsze szkolenie zdających na prawo jazdy. Bez wątpienia szkolić należy inaczej. Kursy powinny trwać dłużej. O wiele większy nacisk trzeba kłaść na jazdy po mieście i  bezpieczeństwo pieszych. No i pierwsza pomoc. Powinno się ją włączyć w kurs. Nie potrafimy jej udzielać. Nie chce nam się chodzić tam gdzie pokazują jak ją wykonywać. To bardzo ważne zważywszy na fakty iż tyle osób zostaje u nas rannych w wypadkach. Włączenie jej do kursu było by super rozwiązaniem. Chcąc zdać egzamin musielibyśmy zaliczyć pierwszą pomoc.
3. Remonty, poszerzanie oraz budowanie nowych dróg. Stan tych też wbrew pozorom ma znaczenie choć już nie takie jak nasza rozwaga  i trzeźwość (pijak bez problemu nas zabije i na prostej drodze). Niestety szary Kowalski nie ma na to wpływu. Minie jeszcze wiele lat nim doczekamy się stosownej. Ciągle nie ma na to kasy. Szukamy rozwiązań jak najtańszych przez co nie raz tracimy podwójnie zamiast zrobić raz, porządnie na długie lata. Przykładem tych durnych działań jest wpadka z chińczykami. Mieli nam tanio wybudować autostrady a zrobili nas w ciula. Teraz nie dość że nie zdążymy przed Euro 2012 to jeszcze musimy skorzystać z innej - dużo drożej firmy budowlanej. Polska to jednak piękny kraj. Nie ma to tamto. Prowincja Europy. 
4. Edukacja, edukacja i jeszcze raz edukacja. I to na poziomie szkoły podstawowe. Czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci. Dzieciom i młodzieży trzeba organizować zajęcia z policjantem. Dobrze by było gdyby takowe odbywały się w terenie. Warto przy tym pamiętać że młodego człowieka łatwo zanudzić. Powyższe winny mieć więc odpowiednią formę (filmy, prezentacje, dyskusje czyli  tzw. atrakcyjność). Sam tekst nie działa.  Dzieciaki już od najmłodszych lat powinny wiedzieć jak się zachować na drodze, jak przechodzić przez jezdnię itd. Nadal rzadkością są również wszelakie odblaski (lampki, kamizelki, bransoletki). Takie rzeczy powinny być dawane każdemu dziecku w szkole za free. Mała, niepozorna rzecz a chroni świetnie. Szkoła w uświadamianiu ważności bezpieczeństwa na drogach pełni ważną rolę. Powinna na te kwestie kłaść większy nacisk. Częstsze wizyty policji były by na miejscu. Odpowiednia edukacja to połowa drogi do sukcesu. Im jej więcej tym lepiej. Nauczyciele powinni też gadać na te tematy z rodzicami dzieci. Warto pomagać im w wychowaniu, sugerować, doradzać co i jak. Belfer i rodzic zawsze powinni ze sobą współpracować, uzupełniać się. Wtedy wychowywanie będzie bardziej efektywne. Jedni muszą słuchać drugich.
5. Zwalczanie tzw. znieczulicy społecznej czyli przyzwalania na to by nasz znajomy siadał za kierownicę pod wpływem alkoholu. Nie wiem czemu tak się tego boimy. Widzimy że ktoś chlał i wsiadamy z nim do auta. Totalny idiotyzm i igranie z kostuchą. Nie pojmę tego chyba nigdy. Warto się czasem zastanowić i dokonać wyboru. Albo zamawiasz taksówkę i płacisz kilkanaście złotych albo jedziesz z najebanych kolegom za darmo i prowokujesz śmierć. Nie wiem jak wy ale ja uważam że lepiej dać taksówkarzowi te parę złotych niż podróżować z kimś kto może nas zabić. Nie raz okazuje się że nasze życie jest warte tyle ile zapłaciliśmy za kurs. Czasem lepiej zapłacić taxi i... żyć. Warto o tym w taki właśnie sposób pomyśleć. Nie ma sensu przejmować się wyśmiewaniem znajomych. Kierujmy się głową  a nie emocjami. Nie wsiadam do auta z pijakiem tylko dlatego że inni pasażerowie wołają "nie bądź ciota - wsiadaj!".
Alkohol tkwi we krwi przynajmniej 24 godziny. W tym czasie NIE JEDZIEMY. Po 12 godzinach nie czuć jego skutków. Mimo to on nadal w nas jest i cichaczem spowalnia nasze reakcje (podzielność uwagi, szybkość, refleks).

To chyba tyle. Tylko radykalne, długotrwałe i KOMPLEKSOWE działania powstrzymają horror na naszych drogach. Szkoda że na tak wiele z nich brakuje kasy.
Polecam przy okazji filmik "Masz jedno życie". Bardzo ostry ale przemawia.


poniedziałek, 27 czerwca 2011

Dżihad vs McŚwiat

Każdy kraj pragnie posiadać przyjazne stosunki z innymi krajami szczególnie z tymi większymi i bogatszymi. Mamy Unię Europejską i NATO dzięki którym zmniejsza się prawdopodobieństwo napaści na któregokolwiek ich członka przez państwo zewnętrzne. Świat dąży do ujednolicenia, połączenia, wymieszania interesów oraz kultur. Dąży do utworzenie jednego potężnego państwa. Likwiduje się granice. Wszystko po to pokonywać bariery, żyć we wspólnocie. Jeden wielki moloch pozwalający zachować tożsamość i niezależność kulturowo-obyczajową, utrzymywać pokój, prowadzić wspólne interesy a także zapewnić bezpieczeństwo.
Dzisiejsza Europa i świat to globalne wioski. Można się bez problemu przemieszczać z kraju do kraju, pracować gdzie tylko chcemy, mieszkać, kształcić się i leczyć. Dla chcącego nic trudnego. Sojusze, pakty i wspólnoty są bardzo modne. Jeden za wszystkich - wszyscy za jednego. Wzajemne wsparcie i pomoc (militarna, finansowa). Siła w grupie.
Taki stan rzeczy ma swoje wady i zalety. Zalety wymieniłem powyżej. Jeżeli chodzi o wady to jedną z takowych widzimy codziennie w telewizji. Chodzi o upadającą Grecję. Unia Europejska to wielki szkielet. Państwa ją tworzące to narządy na niego nałożone. Wszystko to jest ze sobą połączone, zależne i zsynchronizowane. By działało tak jak trzeba żaden "narząd" nie powinien szwankować. Bywa jednak różnie. Czasem jakiś narząd siada. Wtedy inne organy muszą dwoić się i troić by utrzymać cały system w jak najlepszej kondycji. Wspólnicy muszą być solidarni i próbować jakoś wesprzeć słabsze ogniwo. Mimo wielu wysiłków taka walka osłabia ogół. By ktoś dostał kasę innemu trzeba zabrać. Szuka się rezerw, oszczędności i sposobów by nikt nie był pokrzywdzony. To jeden mankament wszelakich wspólnot. Drugi to napływ nielegalnych  imigrantów z krajów z poza takowych. Tu przykładem jest niszczona wojną Libia i niektóre kraje Afryki północnej. Ich mieszkańcy uciekają ze swoich ojczyzn do krajów wolnych, demokratycznych, bogatych i bezpiecznych. U siebie nie mają perspektyw. Nie mogą pracować, zarabiać, uczyć się. Nie mogą krytykować władz. Na każdym kroku grozi im śmieć lub w najlepszym wypadku więzienie. Człowiek kocha wolność niezależność i kasę. Stąd masowe emigracje. Obywatele krajów do których w/wym. przybywają boją się takich masowych "wycieczek". Boją się o to że ci odbiorą im miejsca pracy (bo są tańsi). Obawiają się też ich obyczajów (stosunek do kobiet, wiara itp). Dużą rolę grają tu stereotypy. Uważamy że arab lub murzyn to dzikus, terrorysta, brudas, potencjalny zamachowiec itd. Szufladkujemy i oceniamy ludzi pod kątem złych zdarzeń z ich ojczyzn. Z drugiej jednak strony w każdej plotce jest szczypta prawdy. Niemcy np. skarżą się na pracowników z bliskiego wschodu. Podobno się nie myją. Są roszczeniowi i agresywni. Żądają wiele za niewiele. Jakby tego było mało próbują wdrażać swoją kulturę i zwyczaje. Nie akceptują tego że np. ich żony wolą katolicyzm od islamu. Mają tendencje do ostrego narzucania innym swojej woli. Religię cenią bardziej niż kobietę i wolność. To napawa strachem przed imigrantami. Złe opinie zawsze bardzo szybko się roznoszą. Ludzie obawiają się okupacji swoich własnych gości dlatego im ich mniej tym lepiej. Ostatnio Francja i Włochy z obawy przed północnoafrykańskim potopem chcą zmienić przepisy strefy szengen. Na granice mają powrócić zakazy i kontrole. Będzie to jednak dotyczyło granic jedynie zewnętrznych (Polak do Francji czy Portugalii dostanie się bez problemu natomiast Sudańczyk czy Egipcjanin niekoniecznie).
Jeszcze inną wadą międzypaństwowych sojuszy są niestabilne waluty, podatność na słabości sąsiada (razem z Grecją cierpią wszyscy członkowie UE) itp. Tu odsyłam do konkretnych źródeł.

NATO czyli Pakt Północno-atlantycki to przede wszystkim wsparcie militarne, wspólne szkolenia, wymiana żołnierzy i sprzętu. Innymi słowy daje on swoim członkom bezpieczeństwo oraz możliwość doskonalenia swojego systemu obrony. Do NATO należą m.in. USA. Zgodnie z założeniami napaść jak któregokolwiek ze członków Paktu spowoduje kontratak ze strony pozostałych. Jeżeli ktoś zaatakuje Polskę w naszej obronie stanie między innymi Ameryka północna. Obyśmy nigdy nie musieli weryfikować tego wsparcia. Także i tu odsyłam do dokładniejszych źródeł. To ciekawe więc warto.
Będąc w jakimś sojuszu, a szczególnie wojskowym oprócz praw i przywilejów ma się wiele obowiązków. Jednym z nich jest udział w misjach zagranicznych mających za zadanie szerzenie demokracji pokoju, wolności, walkę z totalitaryzmem, tyranią, terroryzmem oraz o szeroko pojęte prawa człowieka. Nasi żołnierze są więc w Afganistanie, Kosowie, Afryce, na Bałkanach i innych dalekich krajach. Czasem są to misje pokojowe, szkoleniowe, stabilizacyjne, a innym razem bojowe. Poszczególne państwa nie muszą się zgadzać na to by pomagać np. amerykanom w zagranicznych operacjach. Często jednak sami zgłaszają się na ochotników ponieważ dzięki temu jest szansa na ubicie interesu (lepsze z nimi stosunki, możliwość inwestowania i zarabiania na tamtych terenach, możliwość korzystania z lepszego sprzętu  innych armii, , odbywania szkoleń za granicą w lepszych placówkach, wymiana handlowa, prestiż, wpływy i takie tam). Nasi chłopcy w związku z powyższym walczą od kilkunastu lat na obczyźnie narażając swoje życie w imię powyższych.

Opisane przeze mnie wcześniej unie i sojusze dotyczą jednak narodów głównie katolickich. Te islamskie są poza nimi bo i ich idee, wartości i światopogląd jest odmienny. Świat podzielił się więc na katolików i muzułmanów. Nie macie takiego wrażenia? Bo ja mam. To co dla katolików jest walką o wolność, demokrację i pokój dla muzułmanów jest okupacją, tyranią, agresją i narzucaniem własnej woli. Zachód (katolicy) pod przykrywką walki z terroryzmem próbuje niejako chrystianizować wschód (islam). Przy okazji ma możliwość osiągnięcia ogromnych  zysków poprzez kontrolowanie ropy naftowej niezbędnej wszędzie i mogącej nieźle namieszać. Jeżeli bowiem drożeje ropa to drożeje benzyna. A jeżeli drożeje benzyna to drożeje wszystko co porusza się na lądzie, morzu i w powietrzu. Drożeje też wszystko to co przewozi się samochodami, pociągami, okrętami i samolotami. 
Najważniejsze są interesy, a dopiero potem wolność czy pokonanie tyranii. Zachód który nazwiemy McŚwiatem (USA i ich sojusznicy) pragną się rozwijać gospodarczo i jednocześnie nawracać innych na swoją religię. Są więc nowoczesnymi konkwistadorami dążącymi do hegemoni w świecie. Inaczej nie można tego nazwać. McŚwiat nie liczy się ze zdaniem tych których napada. Narzuca im swoją wolę, wiarę, obyczaje. Ubiera to jednak w atrakcyjną szatę o nazwie "wyzwolenie, walka z bandytami, szerzenie pokoju". Prawdziwe imię tych wszystkich akcji to (oprócz tego co wypisałem powyżej) po prostu "powiększanie przestrzeni życiowej kosztem obywateli nawiedzanych państw".

Świat muzułmański (nazwiemy go Dżihadem by bardziej przemawiało do czytelnika) od wielu, wielu lat nie daje się jednak podbić. Mało tego! Mimo że jest biedniejszy, gorzej rozwinięty, mniejszy i znacznie gorszy militarnie - wygrywa z McŚwiatem co widzimy niemalże codziennie w wiadomościach. Żaden naród nie daje się łatwo zniewolić. Żaden nie toleruje okupacji. Każdy ceni wolność, suwerenność i niezależność. Każdy walczy o kulturę, wiarę i obyczaje. Nikt jednak nie walczy o to tak zażarcie i efektywnie jak narody muzułmańskie.  Pokonać próbowali ich już najwięksi tacy jak właśnie Ameryka czy Rosja. Stacjonowali na tamtych terenach wiele długich lat. Ponieśli ogromne straty ludzkie i materialne. W końcu i i jedni i drudzy ustąpili choć nadal próbują. Tym razem z wykorzystaniem najnowocześniejszych technologi i sojuszników. Nie są to już otwarte wojny, szturmy czy zmasowane naloty a pojedyncze i bardziej precyzyjne ataki na konkretne pozycje. Coraz rzadziej wykorzystuje się wojska lądowe, a coraz częściej owoce nauki  i  inżynierii wojskowej. Wszystko po to by uniknąć ofiar w niewinnych cywilach. To jedyny plus współczesnych wojen. O ile w ogóle można mówić tu o zaletach. Wojna to to piekło.

Skupmy się teraz na Afganistanie ponieważ to on jest obecnie na językach i to on zbiera nie najlepsze żniwa w drużynie Mc. Na czym polega fenomen i siła afgańskich wojowników? Na pewno nie na potędze militarnej, dobrze rozwiniętej gospodarce i liczebności. Na czym więc? Ano na ideologi, wartościach, etyce i wierze. Taki Polak czy Amerykanin boi się śmierci jak niczego innego. Muzułmanin wręcz przeciwnie. Dla niego oddanie życia w walce to zaszczyt. Wtedy bowiem trafi na łono Allaha który go wynagrodzi. Śmierć to nagroda a uprzednie zabicie okupanta to złożony mu dar i przy okazji dowód na jego siłę wiary, oddanie krajowi. Przeciwnicy McŚwiata kierują się zupełnie innymi zasadami. Inaczej pojmują zabijanie, boga, poświęcenie i honor. Japonia i Wietnam byli podobni. Ci pierwsi zostali w miarę szybko pokonani tylko dlatego że w 1945r  USA zrzucili na nich dwie bomby atomowe. Ci drudzy w sumie pokonani nie zostali. Wojna w Wietnamie to jedna z nielicznych którą amerykańcy mogą uznać za przegraną. Zakończyła się głównie dlatego że w Stanach zmieniła się władza. Poza tym słyszalne były głosy zarówno światowych organizacji społecznych jak i  samych amerykanów. Z tego co wiem doszło tam po prostu to rozejmu. Pewnie obie strony na nim sporo zyskały. Inaczej do dziś by się tłukły. Pieniądze, układy i wpływy czynią cuda. Grunt to umiejętne lizanie tyłka elektoratowi.
Fenomen drużyny Dżihadu polega na wojnie partyzanckiej, znajomości terenu, sprycie, uporze, wspomnianych wartościach oraz zasadach moralnych. Sama religia również jest tu dość istotna. Koran inaczej traktuje odejście człowieka z tego świata niż Biblia. Muzułmanin walczy nawet nie mając broni. Atakuje będąc ciężko rannym. Podtrzymuje go ogromna siła woli. Harmonia ciała i umysłu. Coś jak karate. Japończycy w czasie drugiej wojny światowej byli tacy sami. Potrafili  ruszyć z kataną na uzbrojonego w karabin maszynowy przeciwnika.
Amerykanin czy Francuz jest inny. Ucieka, wycofuje się będąc ranny, polega na posiłkach, unika bezpośredniego kontaktu z wrogiem. Innymi słowy - walczy tak by jak najmniej ucierpieć. Tak też myślą ich dowódcy. Stąd wolą zrobić piekło za pomocą niewykrywalnego przez radary samolotu i zabić za jednym zamachem tysiąc osób niż wysłać piechotę. I to nawet wtedy kiedy takowa jest wielokrotnie liczniejsza, lepiej wyposażona. Dżihad nie posiada kamizelek kuloodpornych, extra lotniskowców, bombowców, czołgów czy noktowizorów. No chyba że zdobędą je po przeciwniku (co chętnie robią). Posiada za to nieziemską wręcz waleczność i odwagę. Nie czuje strachu przed raną i kostuchą. Przy tym wszystkim doskonale zna swój teren i potrafi skutecznie go wykorzystywać. Wie np. gdzie czołg nieprzyjaciela nie da rady wjechać, gdzie się ukryć, skąd strzelać by być zasłoniętym, gdzie są góry i mokradła po których nawet piechocie ciężko chodzić, a co dopiero walczyć.
Muzułmanie dzięki wielu wojnom zyskali ogromne doświadczenie. To już nie prymitywne dzikusy ze szmatami na głowach (tak pokazuje ich zachód), nie potrafiący celnie strzelać. To obecnie wyrachowani, perfekcyjni i coraz lepiej wyszkoleni zabójcy znający się na każdej broni i potrafiący zaciągnąć do pomocy matkę naturę. Spece znający słabości wroga, potrafiący uczyć się na błędach. Wiedzą jak robić bomby. Wiedzą że je podkładać by rozwalić opancerzony pojazd. Wiedzą jak strzelać by zabić, a nie trafić np. w kamizelkę czy hełm. Nie popełniają dwa razy tych samych błędów. Mają coraz lepsze strategie i plany  działań. 
A McŚwiat? Cóż, zawsze jest jeden krok w tyle. Jedyne co doskonali to liczebność nowoczesnego sprzętu i broni. Z ludzi często rezygnuje. Człowiek jest bowiem mniej trwały niż stalowy potwór z armatą.
Walkę McŚwiata z Dżihadem można porównać do potyczki wielkiego żuczka z chmarą maleńkich mrówek. Żuk jest twardy i silny. Słaby ma jedynie dobrze osłonięty brzuch. Co robią mrówki by go pokonać? Kąsają ze wszystkich stron. Atakują nogi. Kiedy jedna się zmęczy zastępuje ją inna. Wszystkie ze sobą zgodnie współpracują. Próbują olbrzyma przewrócić i dojść do brzucha. Żuk się męczy i ulega. Wielkość nie pomaga. Nie liczy się. Ważniejsza jest koordynacja, opór, współdziałanie, solidarność, bezgraniczne poświęcenie, odwaga, wyzbycie się strachu, wzajemne wsparcie i odpowiednia strategia. No i znajomość przeciwnika rzecz jasna. Tak walczy Dżihad.
Państwa typu Afganistan czy Irak są dla zachodu zbyt cenne by tak po prostu zaprzestać w nich działań zbrojnych. Ropa to cholernie łakomy kąsek. Ludzi którzy ją posiadają czyni potężnymi, wszechwładnymi.
Obserwatorzy w skład których wchodzą zwykli obywatele, organizacje walczące o prawa człowieka, arabiści i artyści są zgodni co do tego że te wszystkie wojny na tamtych terenach nie mają najmniejszego sensu. Tracimy tylko młodych chłopaków. Twórcy filmowi, dokumentaliści i reporterzy starają się nam przemówić do rozumu tworząc wstrząsające filmy, zdjęcia i reportaże opowiadające o tragedii obu stron konfliktu. O śmierci tysięcy kobiet i dzieci, zezwierzęceniu i negatywnym oddziaływaniu na psychikę żołnierzy, o upadku człowieczeństwa. Pewnie oglądaliście takie filmy jak "Królestwo", "Helikopter w ogniu", "The Hurt Locker, "Armadillo - wojna jest w nas" czy "9 kompania". Te obrazy w bardzo ostry, brutalny sposób ukazują nam dramat ludzi uczestniczących w wojnie z islamem. Coraz częściej skupiają się nie na krwawych potyczkach, a na psychice i emocjach. Na tym że czasem człowiek nie radzi sobie z traumą (nawet po powrocie do domu) i odbiera sobie życie bądź trafia do wariatkowa.
Te filmy pokazują także przeciwników żołnierzy z drużyny McŚwiata. To ludzie bezwzględni, brutalni, bezlitośni, pozbawieni sumienia oraz lęku, całkowicie oddani Bogu i ojczyźnie za którą są gotowi oddać życie.
Fascynujące i jednocześnie wstrząsające. Nawet kobiety i dzieci są gotowe walczyć. Nie opłakują swoich mężów i ojców. Wiedzą że ich dusze nie umarły. Że są w lepszym świecie na łonie Allaha. Wiedzą że czasem trzeba się poświęcić. To zaszczy a nie tragedia móc oddać życie na naród. 
My odejście bliskiego traktujemy jako tragedię. Rozpaczamy, zniechęcamy się. Wszystko traci sens. Muzułmanie wręcz przeciwnie. Inaczej pojmują śmierć, patriotyzm i oddanie. Dzieci już od najmłodszych lat są uczeni kto jest wrogiem a kto przyjacielem. Wiedzą że walczyć trzeba do końca. Odejście męża, syna czy ojca tylko motywuje ich do jeszcze bardziej zaciekłego oporu. Do ostatniej kropli krwi. Kobiety są nawet w stanie osłonić faceta własnym ciałem. Nie dbają o własny byt, a o dobro rodziny. Niesamowita solidarność i ofiarność. Niezwykle silna więź.

Jak wiadomo pierwsze skrzypce w omawianych wojnach mają organizacje terrorystyczne i ci którzy je wspierają. Armia takiego Afganistanu jest mała, źle uzbrojona i wyszkolona. Rebelianci przeciwnie. Mają zaplecze finansowe, sprzęt i umiejętności. Działają jak idealna mafia. Mają znajomości w świecie polityki, środowisku policji. Współpracują z innymi, znajdującymi się nieraz w odległych  krajach organizacjami. Pomagają sobie i wzajemnie wspierają. Ich macki sięgają nawet wywiadu. To bardzo dobrze zsynchronizowane grupy. Szybko się uczą i doskonalą. Nielegalnie pozyskują broń oraz sprzęt. Korumpują najwyższych przedstawicieli władz. Od armii różni ich to że nie noszą mundurów przez co przeciwnik nie wie czy ma do czynienia z bojownikiem czy cywilem. To ogromny atut na polu bitwy. Mało tego! Potrafią równie dobrze działać na obczyźnie o czym przekonujemy się słuchając doniesień o zamachach w m.in. Europie. Doprawdy fenomen.
Właściwie to McŚwiat walczy jedynie (a może aż) z takim właśnie ugrupowaniami. Armia stoi w cieniu. Niejako zaakceptowała zachodnich okupantów. W końcu jakieś tam korzyści z ich obecności są (pomoc humanitarna, opieka medyczna, żywność, edukacja, szkolenia wojskowe itp).
Niestety radykalne odłamy muzułmanów nie mają zamiaru się poddać. Chcą wolności i niezależności. Nie chcą automatów z coca colą. Rebelianci nadal walczą z zachodem. Ta wojna niszczy ich kraj. Brakuje jedzenia wody, leków. Nie ma czegoś takiego jak stabilny rząd oraz gospodarka. Po prostu piekło na ziemi. Sukcesy bojowników sprawiają że walczą oni jeszcze chętniej. Są przy tym coraz lepsi. Popełniają coraz mniej błędów. Coraz lepiej znają słabości okupantów. Ci ostatni z kolei są coraz bardziej zmęczeni. Przyznają nawet że to wszystko przypomina walkę z nieśmiertelnymi duchami wyłaniającymi się nie wiadomo skąd i błyskawicznie znikającymi.

Czy do zamachu na World Trade Center doszło by amerykanie nie włazili z buciorami w życie islamu? Gdyby nie próbowali sięgać po ropę i ingerować w nie swoją gospodarkę? Na pewno nie. Zachód sam zaczął. Szukał zaczepki. Powinniśmy mieć pretensje tylko do siebie. Nikt już nie wierzy w to że McŚwiat stacjonuje  w Afganistanie tylko po to by walczyć z talibami. Nie chodzi o szerzenie pokoju, demokracji, a o pieniądze i wpływy. Bardzo wredne i egoistyczne podejście. Niczym się nie różnimy od al kaidy. Jesteśmy takimi samymi zbrodniarzami  jak oni. Najbliżej nam to totalitaryzmu. Taka jest prawda. To będzie trwało dopóki będzie istnieć ropa. Szkoda tylko że jedna jej baryłka jest cenniejsza od zdrowia i życia człowieka. Młodzi chłopcy bezsensownie giną a ich dowódcy zajadają się na wystawnych bankietach pierdząc w stołki. Okropne.
Zabicie Osamy Bin Ladena tylko pogorszy sytuację. Zemsta dosięgnie nas jeszcze nie raz. I po co nam to było. Al kaida to hydra. Na miejsce odciętej głowy odrastają trzy nowe. McŚwiat jest głupi jak but.
Dobrze że nasi żołnierze mają opuścić to piekło za 3 lata. Prawie trzydziestu już zginęło zupełnie bez potrzeby. Należy uciekać z takich miejsc jak najszybciej. Ducha nie można zabić. To syzyfowa walka. Poza tym akurat my mamy z tego znikome korzyści (USA patrzą siebie). Nie warto narażać ludzi. Życie jest ważniejsze niż jakaś rakieta czy samolot w Polsce. Zostawmy wreszcie arabów w spokoju. I tak z nimi nie wygramy. Nigdy!

Matka sprawiedliwa

Ostatnio oglądałem bardzo ciekawy i oryginalny film z roku 2008. Nosił tytuł "Długi weekend". Opowiadał o młodym, przechodzącym kryzys małżeństwie które postanowiło wyjechać na weekend na oddalone od cywilizacji, australijskie zadupie. Jako miejsce wypoczynku wybrali dziką plażę. Celem nadrzędnym wycieczki była próba naprawienia wzajemnych relacji. Rozbili namiot w lasku przy brzegu. Po drodze jednak mieli pecha. Potrącili kangura któremu nie niestety nie pomogli. Pomknęli dalej olewając cierpiące zwierzę. Będąc już na miejscu w ramach rozrywki popełniali kolejne przestępstwa przeciwko przyrodzie (strzelanie do ptaków, niszczenie ich jaj, zabijanie owadów itp). Od pewnego momentu woku nich zaczęły się dziać różne, bardzo niepokojące rzeczy. Poczuli że ktoś ich obserwuje. Że są w złym miejscu o złym czasie. Napięcie rosło, a wraz z nim pogarszały się relacje między małżonkami. Pewnego ranka obudziło ich szczekanie psa. Okazało się że ten znalazł na plaży coś dziwnego. Akcja nabiera tempa a scenariusz potrafi mocno zaskoczyć.
Tu jednak się zatrzymam by nie zepsuć radości  z oglądania. Polecam. Intrygujący i wciągający obraz mimo że pozbawiony szybkiej akcji oraz fajerwerków. Gra jedynie dwóch aktorów. Tempo filmu jest raczej powolne i stonowane jednak akurat to trzeba uznać za atut bowiem nic nas nie rozprasza. Skupiamy się na relacjach bohaterów. Czujemy wiatr, morską bryzę i wilgoć lasu. Słyszymy ptaki, muchy, szelest trawy. Razem z bohaterami czujemy niepokój. Ta cisza jest dziwna. Coś niedobrego wisi w powietrzu.
Film nie uzyskał wysokich ocen na dużych portalach filmowych jednak proponuję by się nimi nie sugerować. Obraz pozostaje w pamięci i daje do myślenia co mnie akurat pozwala wystawić mu notę bardzo wysoką. Takie dzieła są najlepsze. Grunt to się wyróżniać i posiadać głębię.

Czasem się zastanawiam czy nieświadome i bezmyślne nieraz niszczenie przez nas przyrody w nieskończoność będzie nam uchodzić płazem? Obawiam się że nie. Matka natura jest cierpliwa, miłosierna i uczynna. Karmi  nas i poi. Dba o nas. Jednak jej opanowanie ma swoje granicę. Co jeśli pewnego dnia się wkurzy i odsłoni swoją mroczną stronę. Daje nam tyle a my nie potrafimy (lub nie chcemy) dać jej niczego w zamian. Ludzie codzienne rozdeptują setki owadów (szczególnie latem). Niszczą pajęcze sieci, miażdżą muszle ślimaków. Robią to bez namysłu. Wreszcie - zabijają zwierzęta w celach zarobkowych. Cenimy sobie przecież futra, jaja, kości słoniowe i skórę. Uśmiercamy zwierzynę w potworny sposób. Traktujemy ją jak przedmioty które nie czują, nie mają emocji. W ogóle nie myślimy że taki tygrys czy ptak gdzieś tam zostawił głodne potomstwo. Jakby tego było mało próbujemy coraz bardziej ingerować w przyrodę. Wycinamy lasy, rozbudowujemy miasta, zanieczyszczamy powietrze, glebę i wodę. Wszystko po to by się rozwijać, robić kasę. Najważniejszy jest przemysł. Coraz rzadziej zauważamy zwierzęta. Coraz rzadziej walczymy o ich los. Ilu z nas ostatnio wsłuchiwało się w szum wiatru, wody, "grę" świerszcza? Głowę dam że niewielu. Widzimy tylko swój portfel i czubek własnego nosa. Zdajemy się nie pamiętać że człowiek nie jest istotą samowystarczalną. Że jest częścią wielkiego systemu na który składają się różne mniejsze podsystemy. Wszystko to jest ze sobą połączone i zsynchronizowane. By działało jak należy musi ze sobą współpracować i wzajemnie się wspierać. Kiedy padnie jeden podsystem wtedy cały układ szwankuje. Przez jedną wadliwą część cierpią pozostałe.
Porównajmy to do człowieka. Otóż załóżmy że upadamy i skręcamy sobie nogę w kostce. Niby nie groźna błahostka a boli i cholernie utrudnia życie. Z trudem się poruszamy i wykonujemy podstawowe czynności życiowe. Zaczynamy wtedy doceniać to co posiadamy. Człowiek dopiero wtedy uświadamia że posiada coś takiego jak nogi. Tacy jesteśmy głupi. Jan Kochanowski miał rację pisząc: "szlachetne zdrowie nikt się nie dowie, jako smakujesz aż się zepsujesz". Cenimy rzeczy dopiero wtedy kiedy je utracimy albo kiedy ulegają destrukcji.
Tak samo jest z dewastowaniem przyrody. Jesteśmy jej podsystem. Niszcząc ją ciągle niszczymy siebie. Przecież człowiek nie przeżyje bez zwierząt i roślin. Aż tak doskonali jeszcze nie jesteśmy. Każdy żywy organizm jest żyje bez przyczyny. Każdy ma do wykonania jakieś zadanie. Wreszcie - każda żywa istota - nie ważne czy bakteria czy człowiek - to odpowiednio ustawiony układ zbudowany z tysięcy podukładów. Zakłócenie pracy choćby jednego z takowych wywołuje efekt domina. Warto się nad tym czasem zastanowić.
Ludzie od zawsze próbowali okiełznać naturę. Nie podoba nam się to że jesteśmy od niej zależni i że musimy się podporządkowywać jej kaprysom. Nie podoba nam się to że jest nieprzewidywalna i nieraz bezlitosna (powodzie, wulkany, burze, tornada, trzęsienia ziemi itd). Dążymy do tego byśmy to my nad nią wreszcie zapanowali. Chcemy ustalać warunki. Chcemy być bogami. Mam jednak  nadzieję że nam się nie uda. Natura powinna być zawsze o krok dalej. Przejęcie pałeczki przez człowieka będzie oznaczać początek końca naszego gatunku.
Nie jesteśmy sami na świecie. Nie jesteśmy samowystarczalni. Dziwne że nie zdajemy sobie z tego sprawy. Czasem mam wrażenie że wcale nie jesteśmy najmądrzejszą istotą na niebieskiej planecie. By żyć potrzebujemy powierza, ziemi i wody. Potrzebujemy roślin i zwierząt, Nawet te maleńkie i prymitywne mają ogromne znaczenie. Wszyscy stanowimy regularną piramidę. Wygrywa silniejszy. Chodzi tu jednak o przetrwanie, pokarm oraz wychowanie i ochronę potomstwa. Nie o pieniądze i władzę tak jak to robią ludzie. To złe pojmowanie zagadnienia łańcucha zależności miedzy gatunkami.
Czy człowiek to najdoskonalsza istota na ziemi? Raczej nie chociażby dlatego że ciągle się opieramy na owocach matki natury. Wzorujemy się na jej dziełach. Ludzie mimo tak zaawansowanej technologi do dziś nie mają lekarstw na jad wielu gatunków gadów czy insektów. Do dziś nie wiedzą jakim cudem niektórym zwierzętom odrastają członki ciała. Nie wiemy również w jaki sposób pająk tworzy sieć która jest bardzo lekka, elastyczna, a jednocześnie na tyle silna by utrzymać nawet ptaka. Uczonym nie daje to spokoju bowiem chcą podobny materiał w przyszłości wykorzystać do budowy statków kosmicznych. Nie wiemy też na czym polega fenomen siły karalucha. To nielubiane zwierzątko potrafi przetrwać wybuch jądrowy. Nie mamy pojęcia o tysiącach innych zjawisk przyrody. W obliczu natury nadal więc jesteśmy nikim. Tym bardziej nie powinniśmy jej podskakiwać. Wąż o nazwie czarna mamba zabija człowieka szybciej niż strzał z pistoletu wymierzony w klatkę piersiową. Przyroda może nas zniszczyć szybciej niż nam się wydaje.
Zacznijmy więc ją szanować. To nasza matka, opiekunka, żywicielka i przyjaciółka. Nie chce zrobić nam krzywdy. My też nie powinniśmy jej bezsensownie ranić. Wypadało by natomiast jakoś się jej odwdzięczyć. Nie zabijajmy małych stworzonek tylko dlatego że chodzą po naszej ścianie. Nie używajmy podeszwy buta tylko jakieś chusteczki lub kubka. Wyrzucajmy je na zewnątrz. Trudno nie walnąć np. komara no tak. Dobrze wiecie o co mi chodzi. 
Patrz czasem pod nogi będąc na plaży czy w lesie. Chcesz żyć - daj żyć innym. Niszcząc przyrodę niszczymy siebie i przyszłość naszych dzieci. Jesteśmy wszyscy od siebie zależni. Od bakterii po człowieka. Trzeba współpracować. Nie zanieczyszczajmy środowiska!
Nie uciekniemy od cywilizacji. Nie powstrzymamy rozwoju przemysłu. Każdy z nas może jednak na swój wspierać matkę naturę. Wystarczy trochę dobrej woli. Z naturą zadzierać nie warto. Jest od nas silniejsza. Lepiej się z nią zaprzyjaźnić bo inaczej wyginiemy. I to na własne życzenie bowiem sami szukamy zaczepki. 
Świat jest cudny. Znajdźmy kiedyś czas i udajmy się do lasu bądź na łąkę. Wsłuchajmy się w "koncert" ptaków, owadów i wiatru. Doceńmy tą harmonię. Nie jesteśmy tu sami. Nie jesteśmy panami tego świata.

"Nie próbuję wyobrazić sobie Boga; wystarcza mi odczucie potęgi i majestatu przyrody, o tyle, o ile możemy ją poznać za pośrednictwem naszych niedoskonałych zmysłów".
To na razie tyle. Jeszcze raz polecam film "Długi weekend".

niedziela, 26 czerwca 2011

Przedsionek nieba

Zastanawialiście się kiedyś co się z wami stanie po śmierci? Czy tzw. życie wieczne, niebo i piekło istnieją naprawdę i jak wyglądają? Są to pytania na które chyba nigdy nie poznamy odpowiedzi. Nauka jest tu ciągle bezradna. Musi nam wystarczyć wiara i nadzieja.
Uczeni dzięki cudom w postaci przeżytej przez niektórych, ciężko chorych ludzi śmierci klinicznej doszli do kilku ciekawych wniosków. Jednym z nich jest to że mózg człowieka na ok. półtory minuty przed śmiercią wykazuje bardzo wzmożoną aktywność. To dziwne zważywszy że przez całe życie używamy tylko niecałych 20% jego możliwości. Z relacji tych którzy byli przez chwilę po tamtej stronie wynika że nie widzą jedynie tunelu i światła. Niektórzy obserwują  wysokie wzgórza i tłumy ludzi na ich szczytach. Inni unoszą się nad swoim ciałem i widzą z góry co się dzieje (lekarze, reanimacja). Jeszcze inni nic nie widzą. Czarna otchłań.
Kilka razy czytałem że na kilkadziesiąt sekund przed odejściem człowieka dosięga przyjemny spokój i opanowanie. Samoistnie ustępują bóle chorobowe. To podobno najwspanialsza w życiu  konającego. Szkoda że taka krótka. Naukowcy od wielu lat wykorzystują relacje tego typu osób. Poddają ich różnym badaniom, eksperymentom i hipnozom. Światowej sławy specjaliści z dziedziny psychologi, psychiatrii, genetyki i parapsychologii za pomocą najnowocześniejszych technologii głowią się i troją abyśmy się dowiedzieli jak dokładnie wygląda przejście ze świata żywych do świata martwych. Wszyscy przecież jesteśmy ciekawi jak "tam" jest. Celem uczonych jest nie tylko opisanie samego przejścia ale (a może przede wszystkim) również próba ingerencji w śmierć. Chcemy żyć wiecznie. Nie chcemy umierać. Pragniemy mieć wpływ chociażby na sposób umierania tak by był w miarę szybki i bezbolesny. Cenimy swoje życie. Kilkudziesięciu  bogatych ekscentryków z  różnych krajów zapłaciło nawet za hibernację po śmierci. Mają być zamrożeni (by nie ulec rozkładowi), a następnie odmrożeni wtedy kiedy medycyna i technologia znajdą sposób na przedłużanie życia. Nie wspominam już o pragnieniu wiecznej młodości. To marzenie oczywiste. Pewnie kiedyś im się uda. Może prawnuki naszych prawnuków tego doświadczą;)
Ja osobiście śmierci się nie boję. Trwa chwilkę i jest przyjemnym przejściem z jednego etapu do drugiego. To wybawienie co potwierdzają  ci którzy umknęli czarnej pani z kosą. A może ta sama ich wypuściła? Może się rozmyśliła? Nie wiem. Grunt  że wrócili. Nikt by się nie obraził gdyby częściej się tak rozmyślała.
Najgorsze w życiu człowieka jest nie śmierć, a droga do niej - umieranie. Te jak wiadomo bardzo często jest długie i bolesne. Wykrzywia twarz i niszczy organizm. Człowiek usycha niczym zaniedbana roślina. Traci świadomość i poczucie istnienia. Umieranie to wredna bestia którą trudno okiełznać, a która dotyka nas wszystkich bez wyjątku. Nie możemy przewidzieć tego jak z nami postąpi  i  jak długo będzie się nami zabawiać. I chyba to jest najgorsze. Chcemy umrzeć szybko, bez bólu. Najlepiej we śnie. Kiedy umieranie trwa za długo, kiedy kostucha siedzi na naszym łóżku, patrzy nam w oczy i zastanawia czy zabrać nas już teraz czy może za kilka dni, wtedy błagamy ją by się pospieszyła. O to by się zlitowała. 
Tak, moi drodzy. Śmierć to pikuś w porównaniu z umieraniem.
Jako że jestem umiarkowanym ateistą nie bardzo wierzę w to że po drugiej stronie coś jest. Wierzę że w głowie człowieka na chwilę przed śmiercią i chwilę po niej dzieją się różne, ciekawe i nie zbadane jak dotąd rzeczy. Że zachodzą tam złożone procesy w których czynny udział bierze m.in. podświadomość. Ale co jest potem? Niebo, piekło, raj, aniołowie, kraina szczęśliwości? Wątpię choć szczerze mówiąc chciałbym by coś tam na mnie czekało. Głupio będzie kiedy... niczego nie będzie. Wszystko w co wierzymy przez całe życie szlag trafi. Chyba więc warto wierzyć w to drugie, wieczne życie i spotkanie z bliskimi po tamtej stronie. Lepsze to niż zastanawianie się kiedy do naszego noska wedrze się pierwszy spragniony białka robaczek, albo jak długo będziemy się rozkładać i popierdywać w grobie (podobno kilka dni po odejściu gazy nagromadzone przez rozkład naszych wnętrzności uchodzą na zewnątrz).
Moje pokolenie żyć wiecznie nie będzie. Nie unikniemy spotkania z umieraniem i śmiercią. Prędzej czy później i tak nadejdą. Niestety nie mamy wpływu ani na to kiedy ani na to jak. Możemy jednak troszeczkę utrudnić pracę tej pierwszej poprzez dbanie o siebie. Warto uprawiać sport, dużo się ruszać, zdrowo jeść (nie lada wzywanie w dzisiejszych czasach), regularnie się badać, unikać pracy w trudnych warunkach oraz stresu (również raczej dziś nie realne). Kostucha i tak po nas przyjdzie ale może trochę później. Samo zaś umieranie może nie będzie tak uciążliwe. Warto próbować. 
A jak jest po tamtej stronie? Wszyscy się wkrótce przekonamy.