niedziela, 10 lipca 2011

Gorrrąco:/

Nienawidzę upałów. Dlaczego nie może być do 25 stopni? Nasza pogoda popada ze skrajności w skrajność. Albo leje albo jest tak duszno że po dupie spływa i nic się człowiekowi nie chce. Od rana siedzę w hacie. Jestem senny i ciągle coś piję. Upał mnie męczy. Tracimy przez niego wodę w organizmie. Kurczą się naczynia krwionośne, spada ciśnienie i  miej krwi dopływa do mózgu.
Nie słabnę ale czuję doła. Mniej ochoty do życia. Bo co to za przyjemność brać prysznic nawet trzy razy dziennie? Po każdej, nawet krótkiej wyprawie człowiek wygląda jak z dupy wyciągnięty. Pracować się nie da.
Czekam na te burze bo po nich ma być ciut chłodniej:)

sobota, 9 lipca 2011

Zaraz dobiorę ci się do skóry!

Lato i wakacje to nie tylko opalanie się. W naszym kraju przybywa zwolenników aktywnego wypoczynku. Ludziska dbający o formę wsiadają na rowery i śmigają do lasów, parków, na łąki i polany by zbliżyć się do nieskażonej miejskim syfem natury.
Niestety coraz częściej ostrzegają nas przed wielkim niebezpieczeństwem które w takich miejscach na nas czyha - kleszczami.
Sprawa wygląda o tyle dziwnie że kiedyś albo ich nie było, albo było ich znacznie mniej. Rozmawiałem na ten temat z rodzicami, babcią i innymi starszymi ode mnie osobami. Wszyscy zgodnie twierdzą że za ich młodości tych szkodników nie było. Można było biegać boso po lesie i nikt się nie obawiał kleszczy. Nikt nie miał podejrzanie wyglądających rumieni, bąbli czy wkręconych w skórę, napojonych krwią robali. Dziś specjaliści biją na alarm. Na terenach zielonych aż roi się od tego cholerstwa. Co więc jest grane? Skąd tyle tego jest i dlaczego kilkanaście lat temu trzeba ich było ze świecą szukać? Przez to wszystko boję się chodzić do lasu. Boję się jeździć po łąkach. Nie unikam tego typu wypoczynku jednak zawsze po powrocie bardzo dokładnie się oglądam (kleszcza łatwo pomylić z pieprzykiem). Wredne to stworzenia. A najgorsze jest to że włażą do miejsc zacienionych i wilgotnych, zapoconych (pachwiny, pachy, krocze okolice pod pośladkami itp). Nie dość że skurwysyna z początku nie czuć (ma znieczulającą ślinę) to jeszcze nie widać.
Kolega miał dość zabawny ale i groźny przypadek. Otóż jak co roku wypoczywał  sobie na Mazurach. Po powrocie znad stawu jego przezorna laska postanowiła sprawdzić czy nie ma kleszcza. Okazało się że miał go na... jądrze. Nie tracąc czasu pojechali do szpitala. Lekarz i młode pielęgniarki (stażystki) z trudem ukrywały chichot na widok siedzącego z gołymi jajami i rozkraczonymi nogami kolesia. Prawie rozerwało go ze wstydu. No ale kleszcza mu usunęli. Być może jego panna ocaliła mu życie. W końcu im dłużej kleszcz jest w naszej skórze tym więcej trucizny do krwi nam wstrzykuje. Mógł zachorować na bardzo groźną boreliozę lub zapalenie opon mózgowych.
Najgorzej jest z psami. Te paskudztwa uwielbiają nasze czworonogi. Psiak nam nie powie byśmy go obejrzeli. Trzeba pamiętać by to robić. Inaczej naszego pupila dość szybko pochowamy zapewniając mu przedtem ból i cierpienie.
Niepokoi mnie ta plaga. Dlaczego tych drani jest aż tak dużo? Niektórzy twierdzą że to wina wszechobecnej chemii, zanieczyszczeń i mutacji. Owady podobnie jak ludzie źle reagują na szkodliwe związki. Ich organizmy pod wpływem powyższych zmieniają się. Ich DNA z kolei ewoluuje w negatywnym tego słowa znaczeniu. Może tu tkwi haczyk. Uważa się też iż plaga tych robali jest związana z ocieplającym się klimatem.
Cóż postępu cywilizacyjnego nie unikniemy. Podobnie zmian klimatycznych. W domu również nie należy się zamykać. Można jednak próbować unikać tego kurestwa poprzez odpowiednie ubranie w lesie, na polance (długie spodnie, rękawy i czapla) i kosmetyki (coś w stylu OFF które są powszechnie dostępne, a których zapachu kleszcze nie lubią).
Nie polecam usuwać kleszcza samemu. Można to zrobić ale lepiej w tym przypadku oddać się w ręce fachowca. Jeżeli z jakiejś przyczyny nie mamy dostępu do lekarza to pamiętajmy by nigdy niczym kleszcza nie polewać i nie smarować. W przeciwnym razie odetniemy mu tlen i zacznie nam rzygać do krwi. Do jego wyciągnięcia używamy pincety. Łapiemy go nią przy samej skórze i szybko wykręcamy. Nie można wyrwać jedynie jego dupy gdyż układ gębowy zostanie nam pod skórą i będzie kłopot. Obserwujmy ciała. Jeżeli po kilku dniach od wycieczki zauważymy gdzieś jakiś swędzący rumień to natychmiast do szpitala. Dadzą nam tam najpewniej zastrzyk na boreliozę i każą zbadać krew.
Więcej znajdziecie tutaj.
A tu macie to pokazane w bardziej przemawiający sposób:

piątek, 8 lipca 2011

Śmierć lubi brąz, a słońce o tym wie

Lato, słońce, upał, wakacje, wolne. Co wyobrażają sobie ludzie po usłyszeniu tych słów? Opalanie. To chyba najbardziej popularny na świecie sposób na spędzanie wolnego czasu. Opalanie podobno nas upiększa. Sprawia że jesteśmy dla siebie i otoczenia bardziej egzotyczni, a przez to atrakcyjniejsi. Dzisiaj brak opalenizny to obciach, wstyd, dowód na to że nie stać nas na wyjazd/solarium. To także oznaka tego że ciągle siedzimy w hacie (najpewniej z powodu kompleksów, zaborczych rodziców, uległości wobec nich, choroby itp). Wiele osób nigdy w życiu nie dało by fotki na NK nie mając równej opalenizny. Zimą dbamy o nią stosując różnorakie kremy i chodząc do solarium. Latem - leżąc na słoneczku na plaży, łące, działce, balkonie. W okresie wakacyjnym nad wodą aż roi się od tłustych dup leżących plackiem po kilka godzin niczym foki po karmieniu. Nie można być latem nie opalonym. To takie upokarzające. Nie jeden pozbawiony brązu na skórze gdyby tylko mógł chodził by do pracy/szkoły kanałami by inni nie dostrzegli nóżek białych jak serek. Nie ma mowy! Wszyscy by się śmiali!
Musimy się opalać! To sprawa życia i śmierci. No właśnie. Ten zwrot to nie tylko metafora. Nadmiar promieni słonecznych prowadzi bardzo często do powstawania znamion (w najlepszym razie) i jednego a najbardziej agresywnym nowotworów na świecie - czerniaka. Jest to rak skóry który dorosłego zabija  wciągu ok. 90 dni. Nim nastąpi zgon pojawia się to wszystko to przed czym drżymy - spadek masy ciała, krwawienie ze wszystkich otworów (usta, odbyt, pęcherz, nos, uszy), wymioty, biegunki, postępujące wyniszczenie organizmu i przerzuty. Jest to choroba wyjątkowo wredna ponieważ ujawnia dopiero kilkanaście lat po poparzeniu przez słońce. Bywa że nie pomagają nawet filtry UV. Poza tym pod wodą i w cieniu też się opalamy. Smarujemy się jednak tylko wiedząc że idziemy na otwarte słońce. To wielki błąd.
Znam pewną smutną historię z życia kuzynki mojej kumpeli. Otóż dziewczyna ta (23l.) kilka lat temu nabawiła się na plecach niewielkiego znamienia. Lekarz zalecił jej by znacząco ograniczyła wizytacje w solariach i by tego nie drapała. Nie stwierdził jednak raka. Laska miała jednak pecha ponieważ na jakimś obozie ugryzła ją muszka (właśnie w to znamię). Nieświadoma niczego panna drapała bąbla by przestał swędzieć. Pieprzyk zezłośliwiał i szybko dał przeżuty do kości. Dziewczyna zmarła po kilku tygodniach.
Ograniczajmy czas spędzony na słońcu. Żyjemy w klimacie umiarkowanym. Jesteśmy rasą słowiańską o białym kolorze skóry. Nie starajmy się na siłę być murzynami. To głupie i zagraża życiu. Jak już mówiłem - dziś jesteś ładna, młoda i opalona, ale za kilka lat może dojść do tragedii. Licho nie śpi. Trzeba o siebie dbać. Życie jest cenniejsze niż sezonowy brąz. Poza tym słońce wysusza skórę, pozbawią ją wody i przyspiesza proces starzenia. Nie przesadzajmy bo znajdziemy się po niewłaściwej stronie trawnika. Osoby z dużą ilością pieprzyków w ogóle nie powinny leżeć plackiem na słońcu. Każde takie znamię może pod wpływem UV zacząć ewoluować. Jego struktura wewnętrzna może mutować.
Wiem że trudno latem się nie opalać. Jeżeli już lubimy słońce to opalajmy się po pierwsze krótko (codziennie po 15 min), a po drugie - ruszając się a nie leżąc. Dzięki temu słoneczko "dotknie" po trochu każdej części naszego ciała. Chyba tego chcecie prawda?
To jest serio niebezpieczne. Przypadków o których pisałem wcześniej znam mnóstwo. Uczyłem się o tym na studiach. Sporo na ten temat czytałem.
Obserwujmy swoje ciała. Zwracajmy uwagę na powiększające się znamiona. Groźne są tylko te których wielkość lub forma ulegają zmianie, krwawią lub swędzą. Warto o tym pamiętać. Z każdą nową zmianą na skórze należy iść do lekarza. 
Umiar, filtry, zdrowy rozsądek i nie uleganie presji innych. Nie wstydźmy się tego że nie jesteśmy opaleni. Olewajmy szyderstwa wyśmiewających nas idiotów. Trzeba mieć swój rozum. Kostucha  ma co robić. Po co się jej nadstawiać. Wolę być blady i żyć niż zostawić po sobie przystojnego i opalonego trupa.

Voodoo Circle - Broken Heart Syndrome (2011)

Współcześni artyści nie lubią kiedy ktoś ich wrzuca do konkretnej szufladki. Nie lubią łatek i wszelkiego rodzaju plakietek. By tego uniknąć do tworzonej przez siebie muzy dodają różne dziwaczne nieraz elementy takie jak elektronika, chóry, orkiestra symfoniczna, skrzypce, flety i inne. Łączy się różne, czasem zupełnie odmienne gatunki. Każdy chce być oryginalny. Każdy chce być nowym prekursorem na którym wzorować będą się następni. Każdy chce stworzyć legendę. Dzisiaj coraz rzadziej mamy do czynienia np. z czystym gothic metalem. Przeważnie jest w nim wiele innych nawiązań, wstawek itp. Tak samo jest z heavy metalem. W tym z kolei coraz więcej jest elementów power'u. Wszystko po to by się wyróżnić w tłumie. Grunt to być zauważonym. Dodatkowo muzę się komercjalizuje. Dba się o jej przebojowość bo tylko to przynosi zyski. Muzyka staje się przez to coraz prostsza i coraz mniej ambitna. To samo tyczy się tekstów. Banał wypiera głębię.
No właśnie. Omawiany rodzaj sztuki ewoluuje bardzo szybko. Artyści myślą głównie o młodej publiczności. A co ze starszą? Z naszymi rodzicami czy nawet dziadkami? Muzyka bardzo się zmieniła. Nasi wychowankowie rzadko kiedy jej słuchają bo nie nadążają. Są inaczej wychowani. Za ich czasów nie było tyle kiczu, fajerwerków, elektroniki i gołych dup. Czasem chcieliby czegoś posłuchać, powrócić do dawnych, wspaniałych lat z dzieciństwa, adapterów szpulowych, taśm i winyli. Kiedyś bardziej się ceniło płyty. W czasach PRL trzeba było je sprowadzać z zagranicy i to po kryjomu (nie było mp3). Władza ludowa nie zapewniała większych rozrywek. Poza tym nie każdy lubił  C. Niemena, Czerwone gitary czy M. Rodowicz. Szczególnie panowie pragnęli poczuć powiew lepszego, wolnego świata. Zapanowała moda na zgrywanie kaset magnetofonowych. Wspaniale było mieć kolegę którego ojciec wyjeżdżał na zachód. Zawsze bowiem coś synowi przywiózł. Muzę się szanowało i kochało. Pozostawała dla wielu jedynie w obszarze marzeń. Nie to co dziś. W epoce mp3 dostępne jest wszystko i to z całego świata. Można mieć płytę w wyśmienitej jakości za darmo, bez żadnego fizycznego wysiłku.
A co z artystami? Dzisiaj nic. Nie trzeba mieć talentu. Wystarczy komputer, program do obróbki audio i goły tyłek. Trzeba szokować. Jeżeli robisz z siebie idiotę to nawet śpiewać nie musisz a i tak rzucą się na twą "płytę" jak muchy na gówno. Obecnie nawet małpa nagrała by przebój.
Jeszcze w latach 80-tych liczył się autentyczny talent. Naprawdę trzeba było umieć grać na instrumentach i śpiewać. Klipy nie były tak zaawansowane jak dziś więc widownia skupiała wzrok i słuch jedynie na artyście. Co jeszcze? Ano dziś nie nagrywa się na tzw. setkę gdzie cały band wchodził do studia i nagrywał. Teraz każdy instrument nagrywa się oddzielnie co daje kompowi duże pole do popisu (przerwy, przejścia itp).
Muzyka zapomina dziś o starszych jej miłośnikach. Co więc z tymi którzy pragną tamtej, głębszej jakby nie było twórczości i bardziej klasycznego grania które było fundamentem dla tego co tworzy się dziś? Jak się okazuje ktoś jednak o nich pamięta. Komuś ta cała sytuacja łamie serce. Ten ktoś to zespół naprawdę rzadko spotykany - grupa Voodoo Circle. Wydał do tej pory dwie płyty. Ja skupię się na tej bardziej znaczącej dla starszego słuchacza. Omawiany band to projekt założony przez czołowego członka m.in Silent Force. Jego równoległa tudzież przeszła działalność jest jednak nie ważna. Daruję sobie tłumaczenia. 
Owy pan zaprosił do współpracy bardzo znanych i utalentowanych znajomych by razem oddać hołd ciężkim brzmieniom głównie z lat 70-tych. Stworzyli  dwa albumy przy których naszym tatusiom zakręci  się łezka w oku. Genialny pomysł! Nie dość że wreszcie trafił  w tych o których świat zapomniał to jeszcze okazał się kasowym sukcesem. Sprawił też że wielu poczuło się głupio. Uświadomili sobie że w pogoni za czymś innym, świeżym olali swoich pierwszych fanów. Voodoo Circle pokazał że nie wszystkie obszary w muzie są już wypełnione po brzegi. Uzupełnił dużą lukę, dał radość starszym słuchaczom. Wrócił do korzeni. To prawdziwa perełka. Jak widać są jeszcze tacy którym nie po drodze z gołą dupą na scenie.
Jaka jest muza na tym albumie? Wspaniała! Nie słychać komputerowych efektów, upiększających sampli czy innych sztucznych dupereli. Jest za to sztuka w najczystszej postaci, cudne, niepodrasowane wokale i "żywe" instrumenty. Dobrali się prawdziwi profesjonaliści. Mimo tego że panowie do młodzieńców już nie należą to mogliby nie jednego współczesnego wioślarza/piosenkarza uczyć fachu. Szczyt perfekcjonizmu. Widać również że świetnie się bawili nagrywając ten album. Kochają to co robią. Pasja, pasja i jeszcze raz pasja. Mamy tu wszystko to co kochaliśmy w hard rocku i metalu sprzed prawie 40 lat: rewelacyjne riffy, bębny, frontmana, chwytliwe melodie, przepiękne długie solówki itd. Producenci zadbali o jakość nagrań. Wszystko brzmi jak kiedyś. Słychać charakterystyczne dźwięki które dzisiaj się tuszuje - ustawianie wzmacniacza, strojenie gitary, studyjne szmery, trzaski. Wszystko to jest rzecz jasna celowe. Nie drażni uszów. Ma jedynie sprawić byśmy się poczuli jak nasi staruszkowie. Efekt zapiera dech w piersiach nawet mnie - osobie która lata 70-te zna jedynie  z opowiadań. To akurat uzyskano dzięki wyśmienitym melodiom wspomaganym przez bujające się gitary. Niczym nie ustępują współczesnym, długim i urozmaiconym wstawkom. Tradycja i klasyka wyprzedziła nowoczesność. Udowodniła że nawet najlepszy PC jej nie zagrozi. Uczeń nadal musi gonić mistrza.
Bardzo wyraźnie słychać tu także elementy bluesowe. Zresztą album ten często porównuje się do najlepszych dzieł m.in. Deep Purple i Rainbow. Nie znam powyższych więc nie wypada mi tego weryfikować. 
"Syndrom złamanego serca" to pozycja obowiązkowa właściwie dla wszystkich i to bez względu na wiek. Osiągnięto tu idealny kompromis. Ludziska po 40-tce słuchając jej poczują się jak w niebie. To będzie podróż  w czasie której nie zapomną. Wrócą na ponad godzinę do najwspanialszych lat młodości. Młodsi z kolei znajdą tu porządny, mega chwytliwy power metal z elementami hard rocka okraszony pierwszoligowymi gitarami. Ścieżki nie grzeszą jakimś bardzo szybkim tempem. Nie drażnią nadmierną agresją czy dynamiką. Nadają się z jednej strony na kameralne spotkania, prywatki i sentymentalne podróże (także te które odbywamy w wyobraźni), a z drugiej - na większe imprezy choć pozbawione agresji oraz szaleńczego trzepania łbem. Albumik więc uniwersalny. Musicie tego posłuchać. Polecam wszystkim tym którzy chcieliby się dowiedzieć jak się kiedyś grało, czego słuchało i przy czym bawiło. No i tak jak już nieraz wspominałem - osoby zbliżające się do 50-tki (i starsze) po prostu MUSZĄ się  z tym krążkiem zetknąć. Takiego prezentu dawno nikt im nie zrobił. Będą wniebowzięci. Oby powstawało więcej takiej muzy. Ma genialny klimat. Pokazuje że ciągle jest lepsza od tego tego co serwuje się nam obecnie. W tym przypadku spojrzenie w tył jest jak najbardziej na miejscu. Można tworzyć nastrojowe (bo takie są utwory na omawianym albumie) dzieła bez pomocy PC. Nowoczesna technologia zabija talenty. Tutaj mamy PRAWDZIWĄ muzyczkę:)
Ocena taka a nie inna za to że piosenek jest tylko 13:P

Moja ocena: 8/10

środa, 6 lipca 2011

Tengwar - The Halfling Forth Shall Stand (2011)

Po ostatniej płycie Dalriady (polecam) na rynku folk metalowym zapanowała stagnacja. Sporo tego od tamtego czasu wyszło jednak jakoś nic nie przypadło mi do gustu, a to głównie za sprawą dominujących niskich i agresywnych growli oraz braku melodyjności. Już myślałem że w tym roku nie doczekam się na ciekawy album folkowy. Aż do wczoraj. Zespół Tengwar bo o nim mowa jest stosunkowo mało znany. Pochodzi z Argentyny i wykonuje epicki folk metal. Na grupę składa się naprawdę wielu instrumentalistów i wokalistów co sprawia że utwory są bardzo kolorowe, różnorodne, pełne zwrotów akcji i smaczków. Nie można się przy nich nudzić. Wcześniej kapela próbowała niejako rozeznać sytuację wydając dwa mini albumy (bardzo obiecujące dodam). Widocznie chcieli sobie poeksperymentować. Jak widać w końcu znaleźli  to co chcieli. Opracowali odpowiednią strategię i wreszcie wydali long play.
Warto było czekać bowiem omawiany krążek jest rewelacyjny. Z czystym sumieniem mogę rzec iż to jedna z lepszych płyt folk metalowych jakie słuchałem. Grupa jest oryginalna (co dzisiaj wcale nie jest rzeczą łatwą bowiem różnego folku wychodzi teraz sporo), ma własny styl i co ważne - wydaje się że nikogo nie próbuje naśladować. Idzie własną drogą. Piosenki Tengwar to niesamowicie melodyjna i klimatyczna porcja rozrywki. Ukazuje nam się tutaj bardzo orientalne podejście to tematu. Są tu (oprócz gitar elektrycznych i perkusji) flety, piszczałki, harmonijki, mandoliny, skrzypce, trąby, bębny, grzechotki i chóry (w tym dziecięce rodem z Afryki). Instrumentalnie więc rewelka. Takiego bogactwa brzmień dawno nie było. Dodatkowym atutem jest to że każdy utwór przenosi nas w inne miejsce świata. Słuchając ich przenosimy się raz do afrykańskiego buszu a innym razem - wilgotnych lasów Amazonii bądź górskiej doliny do której zewsząd spływają potoki. Niektóre pieśni opowiadają także o bitwach gdzieś na krańcu świata.
Ogromne brawa za pomysł, produkcję (genialnie to wszystko brzmi, słychać każdy szczegół w tle), ale również dla muzyków dzierżących w dłoniach swe instrumenty. Grę na nich opanowali do perfekcji. Szacunek należy się też wokalistom i chórzystom. Wszystko jest idealnie dopasowane, zsynchronizowane jak w przyrodzie gdzie wiele podsystemów zgodnie współpracuje dla dobra ogółu.
Tu nie ma mankamentów. Są co prawda growle ale jest ich niewiele. Jeżeli już się pojawiają to nie rażą brutalnością. Ładnie wkomponowały się w tło niektórych ścieżek. Ten album to kwintesencja tego co w folk metalu najlepsze. Także wzniosłość i patos. Jest bardzo melodyjnie, różnorodnie, oryginalnie i zaskakująco. Krążek dopieszczony pod każdym względem. Prawdziwy perfekcjonizm. Poczujcie bliski kontakt z naturą. Posłuchajcie nowego Tengwar'a:)

Moja ocena: 9/10

poniedziałek, 4 lipca 2011

Ojczyzna polszczyzna

Za oknem leje już drugą dobę. Pora więc by coś tu skrobnąć. Zacznę od kwestii która martwi mnie już od dłuższego czasu. Chodzi o nasz język, a właściwie  jego upadanie.
Codziennie, na każdym kroku słyszę jak ludzie prześcigają się w ilości wypowiadanych kurew. Przeklinają wszyscy i wszędzie. Robią to coraz młodsi, także dziewczyny. Przeklina się nie nieświadomie (np. pod wpływem emocji, nerwów), a z pełną premedytacją. Brzydkich słów używa się zamiast przecinków. Wszystko po to by nie odstawać od towarzystwa. Przeklinam bo dzięki temu czuję się szanowanym członkiem grupy rówieśniczej. Bo dzięki temu czuje się dojrzalszy. Przekleństwa sprawiają że jestem kimś. Że potrafię komuś dosrać tak że jest mu przykro. Łacina to moja broń w walce o prestiż.
Młodzież  prześciga w układaniu coraz to dłuższych i wymyślnych wiązanek. To co kiedyś było piętnowane, dozwolone co tylko dla dorosłych,  dzisiaj jest powodem do dumy i nieodzownym elementem naszego codziennego języka. Nie potrafimy już nie używać brzydkich wyrazów. Trudno nam bez nich rozmawiać. Nasz zasób słów jest bez takowych bardzo ubogi. Polak potrafi w jednym prostym zdaniu słowa "kurwa" użyć nawet kilka razy, a im więcej tym lepiej. Wszyscy się śmieją, a jego rozrywa duma. Szacunek znajomych - bezcenny. 
Przekleństwa to pierwszy objaw śmiertelnej choroby naszego języka. Kolejny to znane i lubiane przez nas wszystkich skróty i zastępowanie wyrazów oraz emocji tzw. emotami. Chodzi więc o modę na krótkie wiadomości tekstowe (sms) i wzbogacające je żółte ikonki.
Wyobrażacie sobie komunikatory pozbawione emot? A brak sms'ów? Tu pewnie się zastanowiliście? Bez jednych i drugich było by ciężko. Trzeba by bowiem pisać długie teksty zakrawające o listy. Koszmar! To co dziś zastępują emoty trzeba by przekładać na tekst. Masakra. Nie dość że brakowało by nam odpowiednich słów to jeszcze nabawilibyśmy się bólu dłoni. Cud że młodzi potrafią w szkole utrzymać długopis. Nie jeden tekst aż się prosi o emotę. Jedna taka potrafi wyrazić więcej myśli niż spory referat.

Wszystko to jest wbrew pozorom niebezpieczne ponieważ nie tylko sprawia że nasza polszczyzna zanika, ale powoduje również że mamy coraz mniejszy zasób słów (nie mając emot plączemy się, powtarzamy, nie potrafimy dobrać synonimu, lejemy wodę, mówimy/piszemy dużo ale mało konkretnie) oraz coraz mniejsze pojęcie o ortografii  i  interpunkcji (mimo uczenia się polskiego w szkołach nie wiemy przed czym stawiać przecinki).
Co do wspomnianej ortografii - nie lubimy jej czemu wyraz dajemy w sms-ach i komunikatorach. Piszemy szybko i bezmyślnie. Nie chce nam się bawić w wyszukiwanie znaków, symboli czy ustawień. Poza za tym to co miało nam pomagać tj. autokorekta w pakietach biurowych - szkodzi. Nie martwimy się o błędy gdyż wiemy że te i tak w razie czego zostaną przynajmniej podkreślone. Technika uczy więc nas bierności i lenistwa. Maszyna pomyśli za nas. Nasz mózg może obumrzeć, a i tak oddamy pracę bez mankamentów. Gorzej jest z wyżej wymienioną interpunkcją, powtórzeniami i układem tekstu (akapity itp) jednak nawet i tu niektóre programy dają już radę. 
To wszystko nas ogłupia. Sprawia że rozum zanika. Gdyby nie szkoła która jednak narzuca pewne schematy, reguły, umiejętności i obowiązki porozumiewalibyśmy się jak ludzie pierwotni. Tyle że tacy posiadający komórki i kompy oraz przeklinający. Niedługo bez tych urządzeń nie będziemy mogli pogadać. Będziemy stali naprzeciw siebie z telefonami i konwersowali za ich pomocą. Przestaniemy używać mimiki twarzy i gestykulować rękami. Po co mamy to robić skoro są emoty? Jeżeli zabraknie nam takowej to wyrzucimy z siebie kilka kurew i wszystko będzie jasne.

Jak temu zaradzić moi drodzy? Cóż, walka z tym jest coraz trudniejsza. Specjaliści mówią by dużo czytać. Czytanie wzbogaca nasz zasób słów. Uczy budowania zdań, kultury języka, wyrazów obcych, frazeologizmów, ortografii oraz interpunkcji. Książka wymusza na nas byśmy sięgali dalej. Nie poznamy jej sensu bez zajrzenia w słownik czy przypis. Tak często jest. To zresztą jedna z jej zalet. Lektura uczy myślenia. Uczy poszukiwania i doskonalenia wiedzy. 
Tylko kto dziś czyta coś więcej niż lektury? Czytamy jedynie to co musimy. Tu jest problem. Nie pomagają nawet kampanie i akcje które takowe propagują. Przeciętny polak czyta rocznie 4 strony formatu A4. Naszą ulubioną lekturą jest Tele Tydzień. Lubimy informacje krótkie, proste, zaopatrzone w fotkę. W sieci jest jeszcze gorzej. Ograniczamy się jedynie do komentarza pod obrazkiem/filmikiem. Używamy oczu i uszów a nie umysłu. Grunt by jak najmniej główkować. Szybkie info, kawa na ławę, konkret i jest git. "Czyje to nogi", "hit czy kit" i inne puste, nic nie wnoszące pierdoły.
Nasz język upada i upadał będzie. Zachęcić kogoś do czytania graniczy nieraz z cudem. Kompów (w tym pakietów Office) i komórek też się nie pozbędziemy. Mają przecież wiele zalet jakby nie było.
Czy nasz język jest skazany na śmierć. Chyba tak. Ten "wyrok" mogą jedynie odwlec w czasie szkoły i rodzice. I jedni i drudzy powinni w jak najbardziej atrakcyjny sposób nakłaniać młodzież do czytania. I to od najmłodszych lat. Tylko czy w epoce ściąg i pigułek to coś da? Kurcze czarno widzę.
Warto się nad tym zastanowić. To już choroba cywilizacyjna i bardzo poważny problem współczesnego młodego pokolenia. Problem wymagający szerokiej dyskusji w gronie polityków, pedagogów, nauczycieli, socjologów i językoznawców. Także artystów ponieważ często to na ich "pracach" wzorują się ludzie. Ich język też coraz bardziej schodzi na psy. Podobnie jest w polityce. Nigdy nie będzie dobrze jeżeli sprawę będą olewać ci którzy reprezentują naród oraz docierają do milionów za pomocą mass mediów. Oni wszyscy winni dawać dobry przykład.
Róbmy coś nim nadejdzie dzień w którym dzieci w szkołach zamiast elementarza otrzymają  rysunkowy spis emot do zapamiętania.

piątek, 1 lipca 2011

Fajka (nie)pokoju

Zastanawiam się dlaczego wciąż tylu polaków pali. Sprawa wygląda o tyle dziwnie że starsi to rzucają a młodzi zaczynają. Ci pierwsi rzucają bo pewnie już czują że z ich organizmem coś jest nie tak. Ci drudzy zaczynają bo to okres buntu, eksperymentów i pragnienia bycia kimś w towarzystwie. No i zdrówko jeszcze dopisuje.
Ogólnie na zachodzie raczej się od palenia odchodzi. Edukacja i kampanie jakieś tam rezultaty przynoszą. Szkoda że nie u nas. Na przystankach i korytarzach aż się roi od tzw. kurzoków. 
Najśmieszniejszy jest opór i determinacja takowych. Muszą zapalić za wszelką cenę. Nie straszna im nawet pogoda. Na dworze mróz minus 20 stopni, pora wieczorowa a jeden z drugim w ciepłej kurtce stawia jak głupek na balkonie by sobie ulżyć. Dobrze że chociaż nie palą w domu. Pozytywne jest to że Polacy coraz rzadziej palą tam gdzie przebywają małe dzieci. Aby tyle.
Nie kumam jednak czemu są aż tacy głupi? Nie dość że fajki są coraz droższe to jeszcze zabijają. Zawierają w sobie kilkadziesiąt substancji chemicznych. Palacze znacznie częściej chorują (i umierają) na raka. Poza tym wszyscy skracają sobie życie o kilka lat. Wiecie jak wyglądają zniszczone papierosami płuca, mózg i krtań? Ja wiem. Pokazywali mi to w bardzo dużym zbliżeniu na wykładach. Zatrważający widok. Tym bardziej dziwię się że miłośników dymka to nie rusza. Nałóg tak im zakopcił rozum że nie myślą logicznie. Ci którzy to rzucili, a palili dużo stwierdzali po jakimś czasie że nie tylko lepiej się poczuli,  ale też zwróciła im się wypłata (i to to nie jedna). Na ten zgubny nałóg idzie bowiem majątek.
Niedawno w życie weszła ustawa zakazująca palenia w wielu publicznych miejscach (szkoły, knajpy, przystanki, szpitale). Za złamanie tych przepisów może grozić grzywna jednak z tego co kilka razy widziałem mało kto się tym przejął (za wyjątkiem restauracji i pubów). Ci którzy mogliby interweniować też nie interweniują gdyż musieli by karać po kilkadziesiąt osób na raz. Walka z wiatrakami. Właściciele lokali gastronomicznych by nie splajtować utworzyli w nich sektory dla palących. Stanowią bowiem bardzo liczą grupę klientów którą szkoda by było tracić tylko dlatego że weszły jakieś głupie przepisy.
Fajnie że starsi mądrzeją. Szkoda tylko że po szkodzie (kiedy coś boli i dusi). Poważniejszy problem to dzieciaki który zaczynają palić coraz więcej, w coraz młodszym wieku. Nie potrafią się temu oprzeć. Dla nich fajka to dowód na dojrzałość, niezależność, wolność. Nie chcą być wyśmiani i nazywani ciotami. Palą by dostosować się do innych (idiotów). By być kimś. To próba zaspokojenia potrzeby szacunku, akceptacji, przynależności i dowartościowania ze strony rówieśników. Przykre że chcą to osiągnąć poprzez zabójczy nałóg. To przecież rozłożona w czasie eutanazja! Strzał w łeb w zwolnionym tempie! Jak można zapraszać do tańca kostuchę? Serio nie pojmę tego nigdy.

Jak temu zaradzić? Ciężko. Nadal trzeba edukować. Akcji, reklam i kampanii nigdy za wiele. Już od najmłodszych lat trzeba młodym pokazywać zagrożenia związane z paleniem. Warto nawet użyć materiałów drastycznych. Co dzieciaków nie zabije to je wzmocni. Trzeba działać na wyobraźnię. Edukować w sposób atrakcyjny (filmy, spoty, prezentacje, spotkania z expertami takimi jak terapeuci, psycholodzy, pedagodzy, lekarze itp). tak by dotarło do świadomości. 
Należy pamiętać iż fajki niszczą nas od środka. Osoby które boją się długiego, bolesnego umierania powinny niezwłocznie je rzucić.
Tango z kostuchą może uczynić nas sławnymi... w piekielnej otchłani. Swoisty taniec z demonami:D

Lenie!

Bezrobocie w Polsce wynosi ponad 13%. Spada jedynie latem kiedy wielu młodych podejmuje się robót sezonowych. W rzeczywistości liczba ta będzie jednak większa ponieważ nie każdy rejestruje się w urzędzie pracy. 
Nie będę tu pisał o bezrobociu wśród młodych (chętnych do roboty w większości) tylko o tych którym pracować się nie chce. Takich jest masa. Dlaczego tak jest? Bo polak chce zarobić, a się nie narobić. Dla Kowalskiego nie istnieje coś takiego jak uczciwe dorobienie się wysokiego stanowiska. Ci którzy pracodawcami nie są uważają że KAŻDY prywaciarz to cwaniak, wyzyskiwacz i krętacz. Szufladkują ich. Taka postawa to owoc zazdrości, złośliwości, frustracji, braku pewności siebie i dowartościowania ze strony innych.
W sumie nie ma się co dziwić. Co chwilę czytam że ktoś tam nie dostał należnego wynagrodzenia (w tym za nadgodziny), urlopu, albo że musiał wracać z takowego (na własny koszt) bo takie było widzi misie szefa. Czytam że prywaciarze wrednie wykorzystują bezrobocie. Modlą się by było jak największe bo wtedy smycz na której uwiązany jest ich pracownik jest krótsza. Wszyscy się boją utraty pracy więc ślepo i lojalnie pozwalają sobie włazić na łeb. Siedzą cicho bo wiedzą że na ich miejsce pojawi się stu innych. W razie jakiegokolwiek szwindla lub przekroczenia uprawnień głową płaci tylko pracownik. Pracodawca trzyma się stołka bo stać go na prawników. Przy tym wszystkim nie znamy kodeksu pracy więc nie wiemy co nam się należy i do czego szef nie ma prawa. No ale tu sami jesteśmy sobie winni.
Nie dziwota więc że przeciętny Kowalski o swoich panach myśli tak a nie inaczej. Przez jednostkę cierpi ogół uczciwych prywaciarzy (bo tacy też są:P). Nie wspominam już o tym że niektórzy (nieuczciwi) lubią nie ubezpieczyć swojego "niewolnika" by zaoszczędzić parę groszy. Poza tym hanys (Ślązak) nie lubi kiedy jego panem jest gorol (ktoś z poza Ślaska), a to jest na porządku dziennym. Widać są cwańsi i wiedzą woku kogo i gdzie się obrócić. Wszyscy chcemy być panami swojego losu. Nie trawimy dyktowania warunków, a przy tym boli nas kiedy widzimy że ktoś ma się lepiej od nas. Głupio nam więc brać oferty z PUP. Nie dość że jest ich bardzo mało to dotyczą gł. prac za które zabierają się wyłącznie desperaci po podstawówce, długotrwale bezrobotni, korzystający nieraz ze wsparcia MOPS. Chcemy prestiżu, władzy i kasy. Stąd czekanie na ofertę marzeń i ucieczka w szarą strefę (tu również nie dziwota: podatki na prawdę zjadają nam sporą pensji).
Kolejna rzecz to nasz konserwatyzm, roszczeniowość i egocentryzm. Nie umiemy być elastyczni. Wymogi się zmieniają. UE narzuca często ich spełnienie tudzież uzupełnienie kwalifikacji. Zmieniają się wymogi dotyczące wykonywania określonych zawodów. Dotyczy to gł. budżetówki ale nie tylko. Za mało w nas chęci by swoje kwalifikacje zwiększyć. Za dużo u nas osób tylko po tzw. pedałówie (podstawówce). Szybko się zniechęcamy. Uważamy że bezrobotny osobnik po 50-tce nigdy niczego nie znajdzie bo za stary. W ogóle nie dążymy do poszerzenia horyzontów, doskonalenia się. Słyszymy "masz", nie słyszymy "daj". Żyjemy nadal w komunie. Takie mam wrażenie. Ciało tutaj, a serce i dusza w PRL gdzie wielu funkcjonowało wg. hasła "czy się stoi czy się leczy dwa tysiące się należy". W sprawach pracy sugerujemy się tym co ktoś powiedział, co gdzieś usłyszeliśmy i tym co było kiedyś. Jednocześnie niepotrzebnie przejmujemy się tym że ktoś nas wyśmieje, nazwie frajerem. Wstydzimy się zarabiać najniższą średnią bo sąsiad nas obgada (znów frajer bez znajomości). Wolimy nie mieć nic i narzekać lub właśnie robić na czarno nie myśląc przyszłości (ubezpieczenie, emerytura). Opinia innych, szpan są ważniejsze niż nasz los za kilka/kilkanaście lat.
Wiem że za tysiąc złotych rodziny wyżywić się nie da ale czasem jest to jedyne rozwiązanie. Jeżeli chłopie od roku nie ma dla ciebie fajnej oferty, jeżeli nie pracujesz na czarno to bierz to co dają. Za siedzenie w fotelu nie płacą a 1000 zł drogą nie chodzi. Zawsze jest szansa na to że komuś się spodobasz i poleci się jakiemuś swojemu wpływowemu kumplowi. Tak się często awansuje. Wystarczy być sumiennym, pracowitym, wszechstronnym (bardzo mile widziana dziś cecha)  i rzetelnym.
Lenistwo wynika więc z chciwości, konserwatyzmu, egocentryzmu (co mi tam będzie jakiś nowobogacki pier...ł że nie mam matury) oraz maniakalnej, ślepej potrzeby bycia lepszym od bliźniego. Bolączką są nasze cechy narodowe.
To pierwsza rzecz. Druga to niestety podatki i biurokracja. Gdyby te pierwsze były niższe a tego drugiego było by mniej to mielibyśmy większe zarobki, więcej miejsc pracy, zakładów i więcej inwestycji.
Jednak do tego w Polsce nie dojdzie chyba nigdy. Ostatnio rozmawiałem z babką która zamknęła swój sklep w Piekarach bo nie poradziła sobie z podatkami i papierami. O czymś tam zapomniała. Wpadła w spiralę pism, wyjaśnień, decyzji i dokumentów. Zrezygnowała. Państwo nie wyciąga pomocnej dłoni do tych którzy zatrudniają/mogą zatrudnić większość z nas - prywatnych przedsiębiorców. Widocznie ma dzięki temu zysk. Potencjalni inwestorzy nie chcą się u nas rozwijać gdyż zbyt dużo tracą. Za dużo papierków i potrąceń urzędowych. Każdy chce zyskiwać a nie tracić.

Kolejna rzecz - urzędy pracy i pomoc społeczna nadal zbyt często dają ludziom rybę a nie wędkę. Uczą ich bierności i tego że wszystko im się od państwa należy. Zasiłki są za duże. Ciągle zbyt mały nacisk kładzie się na szkolenia kursy i aktywizację. Jeżeli jakieś kursy już są to raczej daremne. Brakuje takich na prawdę dziś niezbędnych (prawko itp). Po co komu kurs szwaczki skoro osoba która go ukończy i tak nie dojedzie tam gdzie akurat takowej będą potrzebować bo daleko/nie ma autobusu. Jesteśmy narodem wygodnym. Wielu tkwi w domach tylko dlatego że nie ma dla nich roboty na miejscu.

Pracy w Polsce jest sporo. Ofert szkoleń i projektów (w tym POKL) również. Szkoda że nie ma na nie chętnych. Młody po studiach, bez doświadczenia chce od razu zarabiać 30000 netto. Tak nie ma nigdzie moi drodzy. Na pozycję i kasę trzeba sobie zasłużyć pracowitością, kreatywnością, determinacją i zaangażowaniem.  Jesteśmy lenie to prawda. Stoimy w miejscu. Nie chcemy ewoluować (w tym: dokształcać się). W większości przypadków sami jesteśmy sobie winni jednak państwo zadania nam nie ułatwia. Nim jednak zaczniemy na nie narzekać zastanówmy się nad sobą. Chcieć to móc i to bez modnych znajomości. Wystarczy powalczyć.

Imperia - Secret Passion (2011)

Po dłuższej przerwie w recenzowaniu muzy (związanej z dużą ilością nowych płyt do przesłuchania) pora by dział zaktualizować. 
A zatem Imperia i jej najnowszy album "Secret Passion". Dla niewtajemniczonych informacja iż grupa pochodzi z Holandii i jak dotąd wydała trzy albumy. Wykonuje ona metal symfonicznym z elementami gotyku. Trzonem kapeli jest charyzmatyczna, obdarzona ciekawym głosem wokalistka Helena Iren Michaelsen. 
Cóż, muszę przyznać że poprzednich dwóch poprzednich płyt nie słuchałem. Nie wiedzieć czemu pominąłem ten zespół czego dziś bardzo żałuję. Najnowsze dziecko Imperii to bowiem krążek przynajmniej bardzo dobry. Już okładka intryguje. Przedstawia odzianą w długą, białą suknie niewiastę trzymającą w ręce wiolonczelę i siedzącą na huśtawce w ciekawie wystylizowanym lesie. Na ziemi leżą jesienne liście. Obrazek klimatem przypomina mroczne baśnie w stylu "Labiryntu Fauna", "Zmierzchu" i dzieł Tima Burtona (Alicja w krainie czarów, Edward nożycoręki itp) czyli to co lubię najbardziej. Podjarany opakowaniem wziąłem się do słuchania.
Od strony technicznej rewelacja. Wszyscy muzycy wywiązali się z zadania na szóstkę. To samo trzeba powiedzieć o pani Helenie - mocny, chwilami operowy głos. Mamy tu prawdziwe bogactwo instrumentów. Oprócz gitar i perkusji z łatwością wyłapiemy wiolonczelę i fortepian. Te ostatnie nadają utworom pięknego, baśniowego klimatu. Słuchając ich przenosimy się w wyobraźni do pięknej krainy leśnych elfów, wróżek, wampirów, zamglonych jezior i zamków. Jako że to metal większość piosenek utrzymana jest w mocnym, ale i melodyjnym, chwytliwym rytmie. Całość charakteryzuje się  raczej średnim tempem. Bardziej charyzmatycznie i jednocześnie dynamicznie jest w genialnych refrenach. Nie będę opisywał kolejno wszystkich ścieżek bo są one w miarę równe. Ciekawostką jest za to utwór "Mistress". Różni się od reszty tym że zawiera w sobie sporo elektroniki. Dla jednych będzie to kit psujący całość, a dla innych dowód na to że band lubi eksperymentować i pozytywnie zaskakiwać (oryginalność, ewolucja).
"Secret Passion" bardzo mi się spodobał choć wcale się tego nie spodziewałem. Nie jest to nic nowego bowiem wcześniej takie zespoły jak chociażby Within Temptation nagrywały już płyty w podobnych klimatach (Silent force). Mimo wszystko Imperia trzyma bardzo wysoki poziom. Nie ma się czego wstydzić. Jest dobrze zaśpiewana i zagrana. Wprowadza tajemniczą, romantyczną atmosferę (za sprawą świetnych chórów). Wszystko stanowi bardzo dobrze zgraną i zsynchronizowaną całość. Nikt się niepotrzebnie nie wychyla. Dyscyplina oraz współpraca chórzystów i instrumentalistów z wokalistką winny stanowić wzorzec dla innych tworzących podobne brzmienia.
Album powinien przypaść do gustu także tym którzy fanami metalu symfonicznego nie są. Słucha się go bowiem z największą przyjemnością. Wpada w ucho jak mało co. Omijać powinni go z kolei ci którzy kochają growle, agresję, szybkie perkusje tj. nutki z pod bandery heavy/black/trash/death. 
Polecam nową Imperię. Warto:)

Moja ocena: 8,5/10

Szyby pełne łez

Za oknem coś czego nie lubi chyba nikt oprócz gleby - deszcz. I to obfity. Leje jak cholera od wczorajszego wieczora. Szaro, buro i ponuro. Na trawniku mnóstwo winniczków. One też cieszą się z panującej aury. Jest chłodno i nieprzyjemnie. Można by rzec iż piękną jesień mamy tego lata.
Lubię krótkotrwałe burze i ich cechy charakterystyczne jednak długotrwałej ulewy wręcz nienawidzę. Człowiek jakiś taki smutny i zmęczony. Depresyjna atmosfera. Niechęć do robienia czegokolwiek i gadania z kimkolwiek. Z drugiej jednak  strony to okazja by nadrobić zaległości w sztuce (muzyka, książka, prasa). Telewizja odpada. Za dużo wojny polsko-polskiej. Cóż, jutro ma być lepiej. W takim klimacie leżymy. Więcej w nim dni chłodnych aniżeli ciepłych. Nie dziwię się że Polacy wolą taką Grecję czy Egipt. U nas pogoda jest zbyt niepewna i nieprzewidywalna. 
Płaczące przede mną okno nie napawa optymizmem. Ludzie wychodzą tylko tam gdzie muszą. Znudzone dzieciaki zamiast robić coś pożytecznego zapychają łącza grając online. Nawet pies ma doła. A i kanarek przeistoczył się w kłębek.
Zrozummy jednak naturę. Przyroda potrzebuje wody. Niechaj więc korzysta. Oby nie za długo.
Posłuchajcie jeszcze klimatycznego utworku. Wsłuchajcie się w deszcz:)